Godot naszych czasów
"Czekając na Godota" - aut. Samuel Beckett - reż. Paweł Łysak - Teatr Aleksandra Fredry w GnieźnieGnieźnieński Godot, pierwsze zresztą wystawienie jakiegokolwiek tekstu Becketta w tym mieście, to przedstawienie wybitne. Paweł Łysak podjął intrygującą, zakończoną spektakularnym sukcesem, próbę nadania kanonicznemu, niezmiennemu co do każdej litery i znaku przestankowego dramatu, nowych, jakże współczesnych znaczeń poprzez odważną, dynamiczną, graniczną, w pełnym tego słowa znaczeniu inscenizację, wprowadzającą jeden z najbardziej znaczących teatralnych tekstów wszechczasów w rewolucyjną w tym kontekście estetykę.
Już sama scenografia autorstwa Roberta Rumasa jest dystynktywna, wydatnie wspierająca przesłanie. Mamy w niej mocno zaznaczoną pustkę, jałowość, syndrom rozpadu i stygmat ostateczności. Słynne drzewo jest nieco wycofane, obłożone zużytymi materacami, zmiętymi kocami, zamiast kamienia mamy pokryty ciemnymi smugami betonowy blok, ale różnicę czyni przede wszystkim zwarta konstrukcja stworzona z ekranów do projekcji video, będąca jednocześnie przestrzenią zamkniętą i otwartą, klatką i jej antytezą, oknem, które może pozostać zamknięte na głucho lub otwarte na oścież, czekającym na wyraz woli, decyzję po prostu, działanie lub zaniechanie. W ten sposób plan dramatu uzyskuje kapitalną głębię, a przekaz świetną metaforę, wielowątkową zresztą, choćby w scenach z udziałem Chłopca, który jest w nich niejako eksternalizowany, jeszcze bardziej odrealniony, będąc tragarzem coraz bardziej umykającej nadziei. Ów reżyserski zabieg, polegający na wyprowadzania akcji poza scenę sensu stricte, daje rozliczne ciekawe efekty, w tym także komiczne, jak choćby ten z mikcją Vladimira.
Dzięki konsekwentnej, uważnej reżyserii Pawła Łysaka możemy podziwiać koncert gry aktorskiej, ów kwartet rozpisany na precyzyjną partyturę, w oparciu o jakże trudny, wymagający tekst, gdzie na 84 stronach sensy, zdania i słowa są powtarzane w całości i w części, tworząc złożoną psychologię postaci, miotających się w bezlitosnej próżni, zawieszonych między nieśmiało antycypowanym triumfem a nadobecną traumą.
Wieczór należy, przede wszystkim, do Wojciecha Siedleckiego. Jego Estragon to postać najbardziej autentyczna w ludzkiej niedoskonałości. To nieusatysfakcjonowany życiowy wędrowiec, będący zlepkiem lęków i wad rodzaju, przeważnie pogodzony z losem, gorliwie praktykujący fatalista ze sporą dozą konformizmu. Umyka, emigruje, boi się, nie wie co zrobić z dniem, wygląda nocy – dającej ucieczkę w sen od opresji życia. Poddany – rzec można, zostawiwszy miejsce na wpis komu i czemu. Bywa jednak przejmujący w próbach buntu, wibrującym w uszach i duszy krzyku rozpaczy. Ecce homo... Siedlecki kreuję tę postać z żarliwością i pasją, spajając się nieledwie z bohaterem. To dla aktora, pracującego przeważnie w drugim planie, rola bardzo ważna w dorobku, można wręcz zaryzykować twierdzenie, że życiowa, zasługująca na oklaski na stojąco.
Godnie mu partneruje Roland Nowak jako Vladimir, który w odróżnieniu od towarzysza ciągle ufa w doczekanie, starannie pielęgnuje w sobie iskierkę nadziei, stać go też na protest w kluczowych momentach, jest wrażliwy, jako jedyny reaguje na niedolę Lucky'ego, choć potrafi raptownie pozbawić się złudzeń w finałowej, kapitalnej tyradzie fatalistycznej eschatologii, odsłaniając lęk przed nicością, żebrząc u Chłopca o pamięć.
Ta para, skazanych na swoją odmienność i tożsamość, mozolnie uprawiająca dialektykę egzystencji, pogrążona w jakże ludzkim hassliebe, będąca razem i osobno, tak daleko i tak blisko jednocześnie, to w gruncie rzeczy wrażliwi intelektualiści opancerzeni obcesowością, bywa że wulgarnością, trwający w patologii (nie)cierpliwości, beznadziei bezruchu. Wojciech Siedlecki i Roland Nowak wymiennie i dynamicznie prezentują nam przynajmniej dwa oblicza „godnych reprezentantów gatunku, do którego mamy nieszczęście należeć". Wszyscy – na scenie i na widowni. Stale mantrują, że nic się nie da zrobić, że ta „kurewska noc", ucieczka od udręki codzienności, rozumianej jako konieczność dokonywania wyboru, wychodzenia z letargu klisz, nie zapadnie nigdy, że trzeba wciąż czekać. Zamknięci w pułapce czasu i przestrzeni, czekają na niespełnialne w chaosie niezmienności, wciśnięci w pętlę przez Boga lub Los, zależy w co kto wierzy... Chapeau bas!
Godną uwagi kreacją jest transgresyjny Lucky w interpretacji Michała Karczewskiego. Aktor, tuż po kapitalnej roli w „Empuzjonie", gra tu bez słów lub słowotokiem, w obu przypadkach znakomicie. To rola trudna, rozpięta między milczącym zezwierzęceniem a strumieniem świadomości intelektualisty, a Karczewski się w tym spętaniu, owej „boskiej afazji" świetnie odnajduje.
Wreszcie, grający gościnnie, Marcin Jędrzejewski jako Pozzo – szydercza odpowiedź losu na sny o Godocie, marzenia o zmianie. To, w pierwszym akcie, kompulsywny, cynicznie brutalny tyran, wyznawca hobbesowskich teorii wiecznej wojny, w drugiej zaś części postać po przeciwnej stronie. Strącony, upodlony, pozbawiony władzy i sprawczości, skamlący o litość i wparcie. Kolejna odsłona janusowego oblicza gatunku czyniącego sobie ziemię poddaną. Aktor z sukcesem rozciąga rolę w tak szerokim emocjonalnie spektrum, pozwalając widowni się znienawidzić i współczuć niemalże jednocześnie.
Lucky, Pozzo, Estragon i Vladimir, to swoisty łańcuch DNA homo sapiens, to postaci w castingu do ról Kaina i Abla, zresztą jak i wielu innych, ikonicznych, których tropy w narracji genialnego Irlandczyka można odnaleźć. Paweł Łysak porwał się na zadanie niemalże niewykonalne, interpretując Becketta na granicy wyznaczonej przez jego artystyczny testament, czyniąc to brawurowo, osiągając magnetyczny efekt, dokładając empatyczną ironię do oczywistej w tym kontekście groteski i absurdu, uczyniwszy to jednak bez popadania w farsę. Zrobił to tyleż subtelnie co dobitnie, uwypuklając grozę antycypowanej katastrofy we współczesnym kontekście, grozę świata wzbierających wojen, katastrof ekologicznych i migracyjnych, świata w którym możemy rychło, jakże już nieliczni, się znaleźć, aby zobaczyć na własne oczy ziemię jałową, w krwawo-płomiennym zmierzchu, póki co widoczną na zjawiskowo wstrząsających projekcjach video Artura Siennickiego. Widzimy wtedy, na gorejącym tle, burleskowy taniec wiecznie czekającej pary, wykonywany na zgliszczach.
Reżyser dokonał swoistej transgresji znaczeń dramatu Becketta, przywiózł z dawna pielęgnowane o nim marzenie do Gniezna, składając jednocześnie hołd swojemu mistrzowi, zmarłemu w zeszłym roku Maciejowi Prusowi. To wystawienie, wciskające w fotel, niedające o sobie zapomnieć, czyni fundamentalną różnicę. Z mojej perspektywy, a widziałem „Godotów" wielu, w tym ostatnią próbę w Narodowym, jest inscenizacją najciekawszą.
Paweł Łysak wykreował własny, odrębny świat, nie schodząc jednocześnie z drogi wytyczonej przez autora, w efekcie pozostawiając widza z frapującą interpretacją miłości do człowieczeństwa, która potrafi pozbawiać złudzeń, ale nie nadziei.