"Golgota" to teatr TV, ale z kinowym rozmachem

Rozmowa z Adamem Ferencym

Z Adamem Ferencym rozmawia Magdalena Rigamonti

26 lat minęło od "Przesłuchania" Ryszarda Bugajskiego. Tam był Pan ubekiem, w "Golgocie wrocławskiej" zagrał Pan ofiarę ubeków i ich metod... 

I od razu wejdę pani w słowo, bo uważam, że zatoczyłem jakieś koło. Z kata zamieniłem się w ofiarę. 

A widział Pan "Golgotę wrocławską"? 

Tak, i stało się coś dziwnego. Wie pani, niezbyt często zdarza mi się oglądać filmy czy spektakle telewizyjne ze swoim udziałem i zapominać o tym, że to ja co jakiś czas pojawiam się na ekranie. Tym razem tak się zdarzyło. I muszę przyznać, że jestem bardzo poruszony, a w zasadzie trudno mi było powstrzymać emocje na uwięzi. To, co Janek Komasa zrobił z tym tematem, trzeba chyba nazwać wielkim filmem, a nie teatrem telewizji. 

Co takiego się wydarzyło, że aktorski wyga z ponad 30-letnim stażem zaangażował się aż tak emocjonalnie w tę robotę? 

Zanim zaczęliśmy nagrywać kolejne sceny (mieliśmy na nakręcenie zdjęć zaledwie 10 dni), pojechaliśmy do Wrocławia poznać więzienie, w którym ubecy torturowali ludzi. Stawaliśmy dokładnie w tych miejscach, w których nasi bohaterowie po miesiącach przeraźliwych przesłuchań dostawali kulkę w łeb. Bardzo dużo gadaliśmy, czytaliśmy listy, które nasi bohaterowie pisali do swoich rodzin na kilka minut przed śmiercią. A przy tym trenowaliśmy kolejne sceny. Odbywały się prawie klasyczne próby. Zastanawiam się, czy to pani mówić, bo spotkała mnie dość dziwna przygoda. Miałem jeden dzień wolny od prób. Słabo znam Wrocław i zwykle, kiedy sam jadę samochodem, to się w tym mieście gubię i nie mogę trafić do celu. Sunę więc i nagle patrzę, że jestem przy cmentarzu Osobowickim. Czyli tam, gdzie pochowany jest Henryk Szwejcer - człowiek, którego zagrałem w "Golgocie wrocławskiej". Szybko zawróciłem i po 10 minutach kluczenia po uliczkach Wrocławia znalazłem się przy więzieniu, w którym Szwejcer został rozstrzelany. 

Odebrał Pan to jako znak? 

Coś w tym rodzaju. Podróż na miejsca śmierci i pochówku Szwejcera dała mi niesamowite poczucie, że dybuk tego człowieka wszedł we mnie. Wstyd mi trochę o tym mówić, ale tak było. Następnego dnia poszedłem na plan i powiedziałem Jankowi Komasie, żeby się niczym nie martwił, bo ja wszystko wiem o tej roli. I kiedy już grałem, to byłem, oczywiście jak na swoje możliwości, niezwykle spokojny. Oczywiście, o ile można być spokojnym przy tego rodzaju wstrząsającej historii. Miałem wrażenie, że ktoś prowadzi tę rolę, a ja jestem jedynie medium, które ma wykonać robotę. W jakimś sensie byłem Szwejcerem. 

14 lipca o godzinie 20, w rocznicę rozstrzelania bohaterów "Golgoty...", jeszcze trwały zdjęcia. To mogło zadziałać na podświadomość. Czy tylko Pan miał takie metafizyczne przeżycia? 

Byliśmy wszyscy mocno związani z tą historią. Jestem człowiekiem, który czuje metaficzyczne dotknięcia, a jednocześnie się przed nimi broni. Tym razem po prostu im się poddałem. Zdaje mi się, że reszta ekipy również. Sądząc po tym, co zobaczyłem na ekranie, chyba wszyscy dobrze zrobiliśmy. 

Co Pan sądzi o Janie Komasie, 27-letnim reżyserze "Golgoty..."? 

Wygląda jak dzieciak, ale kiedy zaczyna mówić, zamienia się w dojrzałego, głębokiego człowieka. Ujął mnie od razu. Po 15 minutach rozmowy byliśmy zakolegowani, a nawet zaprzyjaźnieni. Wiek nic nie utrudniał. Ufałem, że poradzi sobie z tak trudnym tematem. Wiedziałem, że jego wrażliwość nie pozwoli na to, żeby odfajkować "Golgotę wrocławską". Zaciekawiło mnie, jak taki młody chłopak patrzy na historię. Przecież równie dobrze mógłby robić film o bitwie pod Grunwaldem. To dla niego tak samo odległy temat jak ubeckie mordy w Polsce pod koniec lat 40.

Magdalena Rigamonti
Polska
15 stycznia 2010
Portrety
Jan Bratkowski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia