Gombrowicz pół żywy

"Iwona, księżniczka Burgunda" - reż. Magdalena Miklasz - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego Poznań

Ostrożna, zaledwie z lekkim ukłonem w kierunku współczesności, zbudowana na przydługich teatralnych "fermatach" i wątłym napięciu, choć jednocześnie niepozbawiona kilku fajnych pomysłów inscenizacyjnych - taka jest "Iwona, księżniczka Burgunda", najnowsze premiera Teatru Nowego. To jedno z tych przedstawień, które ni ziębi ni parzy.

Spektakl zaczyna się w momencie, kiedy widzowie zajmują jeszcze miejsca, na scenie prym wiedzie Szambelan (Antonina Choroszy), mający wszystko pod kontrolą, kreujący rzeczywistość według wizji, obowiązującej w wymyślonym państwie zwanym Republiką Burgundii i Krasawii. W kraju, w którym szczęśliwość zapewnia wszechobecna konwencja, werbalizowana na każdym możliwym kroku. Wszystko jest najlepsze na świecie, bo inne być nie może, zgodnie z obowiązującą konwencją itp. Nic zatem dziwnego, że kiedy zjawia się w nim Iwona (Alicja Juszkiewicz), której głównym atutem jest milczenie, wszyscy zaczynają się robić nerwowi i agresywni. Sytuacja się komplikuje, gdy syn pary królewskiej Filip (Tomasz Kocuj) dla żartu wybiera ją na swoją narzeczoną. Iwona milczy, choć niekonsekwentnie, bo czasem bąknie coś od rzeczy. I problem gotowy. Milczenie jest bodaj najtrudniejszą do ugryzienia postawą, z prostej przyczyny - nie daje żadnej wskazówki, co do tego, o czym i jak myśli osoba milcząca. Może być "za", ale może też być "przeciw", a nawet może jej być "wszystko jedno".

W państwie, gdzie każdy przejaw wyłącznie pozytywnych emocji, musi zostać zwerbalizowany, Iwona stwarza realne zagrożenie, obnaża jego słabość, a w efekcie przejmuje władzę nad spanikowanymi głowami państwa - Ojcem Narodu Ignacym (Sebastian Grek) i Królową Serc Ludzkich Małgorzatą (Bożena Borowska-Kropielnicka). W trosce o dobry wizerunek rodziny królewskiej, telewizja "pudelkowa", jedyna obowiązująca w państwie, przekazuje krzepiące relacje z dworskiego życia, aranżowane przez Szambelana, który jest też wydawcą "TV Pudelek", rzecznikiem prasowym rodziny, najbardziej przebiegłą i wpływową osobą w państwie. I to on w efekcie rozwiąże problem wiszącej nad krajem dyktatury Iwony, wpadając na pomysł jej unicestwienia. Podanie na kolację bogatego w ości karasia i zadławienie się księżniczki Burgunda jedną z nich, staje się hipotezą samorealizującą. Wszyscy powrócą znów do bezmyślnie wspaniałego życia.

Realizacji "Iwony" trochę już było w polskim teatrze - mniej i bardziej udanych, ale nie o to chodzi, żeby przywoływać którąkolwiek z nich. To, czego brakuje w spektaklu "Iwony", wyreżyserowanym przez Magdalenę Miklasz, to jakiegoś kręgosłupa, nerwu, odpowiedzialnego za dramatyczne napięcia i temperaturę spektaklu. Jakby reżyserka zapatrzyła się w "niedomogę organiczną" głównej bohaterki i sama jej trochę uległa. Jej Gombrowicz jest taki półżywy, letni, jakby siadło mu dość mocno ciśnienie.

Już sam początek spektaklu, budowany na wypowiedziach - przedłużanych do granic wytrzymałości widza - powtórzeniach, rozwlekłościach, opartych na schemacie": "powiedz to jeszcze raz, inaczej" (co zresztą pojawia się jeszcze w dalszej części spektaklu), wywołuje znużenie i lekko usypia. Nawet uwspółcześniony (niewiele) tekst Gombrowicza nie wnosi tu żadnej nowej jakości (adaptacja Żelisław Żelisławski). Dlatego, kiedy Ciotka (Edyta Łukaszewska) kilkakrotnie wygłasza w stronę Iwony tekst: "Wczoraj znów nie miałaś powodzenia. Dzisiaj znów nie masz powodzenia. Jutro także nie będziesz miała powodzenia. Dlaczego ty jesteś tak mało ponętna, moja kochana? Dlaczego nie masz wcale sex appealu? Dlaczego nie tańczysz na rurze?" - widz jest raczej zniecierpliwiony niż rozbawiony.

Taki sam efekt wywołuje zwycięski taniec Inocentego (Mateusz Ławrynowicz), który niewiele wnosi i jest zwyczajnie za długi. Być może reżyserka chciała posłużyć się rodzajem teatralnej "fermaty", co samo w sobie mogłoby być fajne, ale najwyraźniej wyczucie, co do długości jej trwania, rozmija się z oczekiwaniami widzów. Przy tej okazji uwaga - ciekawa jest muzyczność spektaklu, wrażliwość reżyserki na dźwięk i muzykę (Anna Stela). Fajnie wymyślone odgłosy plotkarskiego, papugowego rozplotkowania, podczas zmiany miejsca akcji i wyciemnienia sceny. Szkoda, że jakoś to wszystko chaotycznie posklejane, niejednorodne stylistycznie, jakby reżyserka do końca nie ufała czytelności swoich intencji. Stąd zapewne nadmiar projekcji wideo, za to zbyt mało samej akcji na scenie.

Jest jednak jedna scena w spektaklu, która porywa zmysłowym metaforycznym skrótem - to scena namiętnego tańca, budzących się żądz i erotycznej fascynacji w wykonaniu Filipa i Izy (Martyna Zaremba-Maćkowska). Świetnie wyreżyserowana i ustawiona choreograficznie! (Marta Bury).

Spektakl rozkręca się powoli, ale po jakimś czasie skupia uwagę widzów. Główna w tym zasługa aktorów, którzy niezależnie od lepszych, czy gorszych rozwiązań scenicznych, radzą sobie bardzo dobrze, choć momentami poza sprawnością warsztatową, niewiele dają od siebie. Brawa należą się szczególnie: Antoninie Choroszy, Sebastianowi Grekowi i Bożenie Borowskiej-Kropielnickiej, dzięki którym przedstawienie żyje, mimo lekko przetrąconego kręgosłupa.

Odnoszę wrażenie, że albo reżyserka zbyt lękliwie podeszła do tekstu Gombrowicza, albo nie do końca wiedziała, w jaki sposób chce go ugryźć. Skończyło się na kurtuazyjnych kuksańcach i popsikaniu akcji dezodorantem o zapachu polskiego political fiction w wydaniu bulwarowym.

___

Oglądałam spektakl w niedzielę 1 października. Po jego zakończeniu na scenie odbyło się wręczenie odznaczenia Gloria Artis Antoninie Choroszy, wieloletniej aktorce Teatru Nowego.

Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
6 października 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia