Gombrowicz wiecznie żywy

"Dzienniki" - reż. Mikołaj Grabowski - Teatr IMKA w Warszawie

Wychodząc z Teatru im. J. Kochanowskiego w Opolu po zobaczeniu gombrowiczowskich "Dzienników" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego w ramach Opolskich Konfrontacji Teatralnych, usłyszałam intrygującą opinię dwóch młodych dziewcząt. "Wiesz, bardzo fajny ten spektakl, ale do końca nie zrozumiałam, o co właściwie chodzi. O czym właściwie są »Dzienniki« Gombrowicza?"

Wprawdzie mój duch o mało wyzionął ducha w tym momencie, ale sądzę, że autor „Trans-Atlantyku” byłby zachwycony tą sytuacją, która tak dobrze wpisała się w jego diagnozy dotyczące kulturowej ignorancji i miałkości intelektualnej wśród Polaków. Natomiast Teatr IMKA powinien odczuć wewnętrzne zadowolenie, że na jego deskach powstał spektakl trafiający do szerokiej publiczności – mimo wzięcia na warsztat wyjątkowo niescenicznego tekstu, który w całości jest projekcją niezwykłej osobowości autora i który wyzuty z tego ducha, stałby się po prostu martwy. Ale też za wystawienie „Dziennika” zabrał się „teatralny gombrowiczolog” (mam nadzieję, że to określenie nie jest nadużyciem), Mikołaj Grabowski. Reżyser stworzył, jeśli dobrze liczę, dziewiąty spektakl bazujący na tekstach Gombrowicza, toteż zaprocentowało wieloletnie zmaganie się z jego twórczością.

„Dzienniki” wystawione przez Teatr IMKA to spektakl minimalny w formie, lecz zarazem pełen treści – rzecz godna naśladowania w czasach, gdy tanie efekciarstwo, tandetne szokowanie i neobarokowy przepych triumfują nad intelektualnym przekazem.

Sześciu znakomitych aktorów reprezentuje sześć różnych twarzy Gombrowicza, przywdziewa sześć różnych masek. Chodzą, myślą, mówią, czasem zrobią coś nieodpowiedniego lub surrealistycznego. Akurat poczynania pełnią rolę drugorzędną wobec Słowa i właśnie Słowa nie powinny przysłaniać. Diagnozy specjalisty od formy i upupiania rozbrzmiewają w pełnej krasie, dźwięczą czyste tony ironii, humoru i zjadliwości.

Jednak uśmiech znika z twarzy w momencie, gdy człowiek sobie uświadamia, jak bardzo aktualne są te zdania napisane ponad pół wieku temu. Okazuje się, że ta esencja polskości, którą Gombrowicz tropił i opisywał z uporem maniaka, do granic obsesji właściwie, nie zmieniła się ani o jotę. Martyrologia w dalszym ciągu stanowi mit założycielski nadwiślańskiego narodu – jak dotąd nie dorobił się nowego kamienia węgielnego, na którym mogłoby wyrosnąć inne pojmowanie Polski. Zamykanie się w ciasnej formie nadal pozostaje bezpiecznym sposobem oswajania niezrozumiałego świata. Hołubiony i pielęgnowany tradycją katolicyzm wciąż podlega wykoślawieniu w oparach obłudy, stanowiąc parodię prawdziwej wiary. Literaturę utożsamia się z Mickiewiczem i Słowackim. Miałkość intelektualna nie stanowi przeszkody, by w pocie czoła deliberować nad wszystkimi sprawami świata tego, bez względu na ich rzeczywistą wagę. Bo przecież myśmy sroce spod ogona nie wypadli, prawda?

Wspomniałam wcześniej o minimalistycznej formie spektaklu Grabowskiego. Nie oznacza to bynajmniej całkowitej rezygnacji z rozmaitych środków wyrazu. Owszem, scenografia praktycznie nie istnieje, bo trudno uznać za takową kawałek materiału zawieszony z tyłu sceny. Jednak aktorzy dysponują wieloma interesującymi rekwizytami, typu: krzesła na kółkach i krzesła zwyczajne, walizki, książki, leżaki. Żaden przedmiot nie pojawia się bez przyczyny, zawsze służąc ukonstytuowaniu groteski przebijającej z tekstu.

Ta praktyka ujawnia się już na początku spektaklu. Widzowie patrzą na pasiasty biało-niebieski domek-wychodek (skojarzenie z toaletą jest przemożne!), gdzie urzęduje Andrzej Konopka, studiujący dzieła „pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego”, czyli Henryka Sienkiewicza. Gdy obróci się przodem w kierunku publiczności, ta zobaczy prawdziwego Sarmatę z brodą i wąsami, który równie dobrze może przypominać autora „Ogniem i mieczem”, jak i marszałka Piłsudskiego.

Takich efektownych, finezyjnych chwytów reżyserskich jest znacznie więcej. Szczególnie zapada w pamięć epizod, gdy pięcioro aktorów siedzi na krzesłach i każdy powtarza określony frazes narodowo-mitologiczny („Mamy Wawel!”, „…i Mickiewicza!”) – o ile gestem „włączy” go monologujący Piotr Adamczyk. Nie zabrakło tańców ludowych oraz argentyńskich ani absurdu związanego z pojawieniem się czarnoskórego, dobrze zbudowanego czanga. Dobrze sprawdziło się także oddzielenie poszczególnych scen operowymi występami Olgi Mysłowskiej, która śpiewała o podróży Gombrowicza do Ameryki.

Na nic by się nie zdały te wszystkie wyrafinowane zabiegi, gdyby nie doborowa obsada. Grabowski zaprosił do współpracy doskonałych aktorów, którzy byli w stanie udźwignąć ciężar tekstu Gombrowicza. Chcąc jednak wskazać pierwszych wśród równych, należałoby wymienić nazwisko Piotra Adamczyka oraz Magdaleny Cieleckiej. Ich kreacje Gombrowicza były pełnokrwiste, wyjątkowe pod względem warsztatowym. Adamczyk udowodnił, że ma prawdziwe zacięcie komediowe, doskonale zatańczył krakowiaka oraz zaimprowizował w powietrzu grę na fortepianie (aż trudno było oczy oderwać). Cielecka za to epatowała nonszalancją i znudzeniem, zaś wyznania o poceniu się przedstawiła w sposób, w jaki powinien cierpieć Konrad albo inny fachowiec od cierpienia na Mont Blanc.

Pozytywny efekt nieco nadszarpnął końcowy monolog Tomasza Karolaka, który postanowił zrobić z opowieści o ratowaniu żuków na plaży lekki, przyjemny kabaret, dość mocno spłycając przekaz. Ta pozornie zabawna historyjka zawierała w sobie głębszy, filozoficzno-religijny sens, była zaszyfrowanym pytaniem o rolę Boga w świecie. Niestety, zadawaniu takich pytań nie służy „poetyka” farsy.

„Dzienniki” pozwalają przyjrzeć się temu dziwnemu konstruktowi, zwanemu „Polakiem”, z pewnego dystansu, popatrzeć trzeźwym okiem na wieczne przywary, śmieszne słabostki, niezrozumiałe zachowania. O ironio, Gombrowicz dzisiaj jest szczególnie potrzebny – wystarczy otworzyć pierwszą lepszą gazetę, posłuchać wieczornego wydania wiadomości, by uświadomić sobie tę konieczność. Na nowo odżyła dyskusja, co oznacza prawdziwa „polskość”, jakie są cechy „prawdziwego Polaka”, jaką postawę przyjąć. Ta debata niebezpiecznie grawituje w stronę rynsztoka, o ile już w nim nie utonęła, czego nie zauważają jej czołowi moderatorzy (a nawet jeśli zdają sobie z tego sprawę, dowodzą, że to najzupełniej normalne i właściwe!).

Dlatego krytyczny głos autora „Dziennika” nabiera w tym kontekście szczególnego znaczenia.

Gombrowicz wiecznie żywy?

Monika Adamczyk
Dziennik Teatralny Katowice
26 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia