Gorki na patelni Och-teatru

rozmowa z Krystyną Jandą

Tekst "Wassy..." jest zdumiewająco aktualny, tutaj, dzisiaj. Siłą jest język Gorkiego. Krótkie, dosadne sformułowania. Oszczędność w słowach w scenach kluczowych - mówi Krystyna Janda przed premierą "Wassy Żeleznowej". Aktorka zagra rolę tytułową. Reżyseruje - debiutant Waldemar Raźniak.

ROZMOWA Z Krystyną Jandą 

Dorota Wyżyńska: Jak powstawała adaptacja "Wassy...", na czym pani szczególnie zależało, co chciała pani zaakcentować? 

Krystyna Janda: Zawsze uważałam Wassę za postać tragiczną. Pisząc adaptację, pozbawiłam tekst Gorkiego całego kontekstu politycznego, pozbyłam się nadchodzącej rewolucji, mającej zmienić wszystko, położyłam nacisk na sprawy rodzinne. Gorki napisał dramat dwa razy, obie wersje różnią się diametralnie, były następstwem powieści jego autorstwa o tytule "Matka". To uznałam za znaczące i to mi dodało odwagi. Pozbyłam się też opisowych dialogów i szczegółów formułowanych przy pomocy długich wywodów, monologów. Wassa jest centralną postacią, a nie jej kaleki syn jak w pierwszej wersji. 

Ten tekst - okrutny, pokazujący świat, w którym rządzi zło - nie stracił na swojej sile oddziaływania. Jak pani myśli, na czym to polega? 

- Na prostocie i odwadze Gorkiego. Wyrazistości postaci, dramatu, drastyczności zdarzeń. Jest zdumiewająco aktualny, tutaj, dzisiaj. Siłą jest także język Gorkiego. Krótkie, dosadne sformułowania. Oszczędność w słowach w scenach kluczowych. W adaptacji pozbyłam się wszystkiego, co było opisem emocji. Może uda się to zagrać. 

O tym, żeby zagrać Wassę, marzyła pani od dawna? Co w tej postaci szczególnie panią intryguje, co przyciąga do niej, co wzrusza? 

- Fascynuje mnie jej słabość i siła. Miłość przez nienawiść i poczucie odpowiedzialności. Zresztą wszystko zmierza do jej śmierci i tego, co staje się, kiedyjej "bata" i opieki nad resztą rodziny brakuje. 

"Dla dziecka niczego nie wstyd! I grzechu w tym nie ma. Nie ma grzechu!" - mówi Wassa. Uważa, że dobro dzieci usprawiedliwia wszelkie zbrodnie. 

- Myślę, że dla dobra dzieci i rodziny nie cofnie się przed niczym. Ale nienawidzi i siebie, i tego przedsiębiorstwa, które musi prowadzić, i świata, który jest, jaki jest, i ludzi, którzy zrobili z niej to, kim jest. Ale Gorki za całe zło czyni odpowiedzialnymi w dużej mierze mężczyzn. Matki, kobiety są u niego ofiarami. Ponoszą i one, i dzieci konsekwencje okrucieństwa, bezmyślności, nieodpowiedzialności mężczyzn. 

Spektakl reżyseruje debiutant! Dlaczego Waldemar Raźniak? 

- Pan Waldemar Raźniak kończy w tym roku Wydział Reżyserii w Akademii Teatralnej. Ma wśród profesorów świetną opinię. Urodził się w Moskwie z ojca Polaka i matki Rosjanki. I tam, w Rosji, spędził wczesne dzieciństwo. Potem skończył wydział aktorski w Krakowie, dostał się na reżyserię i jednocześnie pracował jako asystent wielu reżyserów. Był także moim asystentem przy realizacji "Rosyjskich konfitur" Ulickiej, które zrobiłam dla Teatru TV (premiera w marcu 2010). Tam się dobrze poznaliśmy i rozumieliśmy od pierwszej chwili. Waldemar to ktoś, kto wie, co robi, o czym opowiada, dlaczego tak a nie inaczej, świetnie pracuje z aktorami, potrafi zauważyć błędy i pilnować sensów i logiki. Ma świetny gust i duże jak na tak młodego człowieka doświadczenie. To on zresztą jest tłumaczem kwestii, które wzięłam z oryginałów. Mam nadzieję, że na Och-scenie młodzież będzie pracowała, debiutowała często. 

Och-teatr to nie tylko "scena w budowie", ale w tym ma pani wprawę, bo przecież jedna z najlepszych pani ról w Polonii - myślę o spektaklu "Ucho, gardło, nóż" - powstała właśnie w czasie największego remontu. Och-teatr to też nietypowa przestrzeń teatralna. Scena znajduje się pośrodku widowni. 

- Uczymy się tej sceny. Uczymy się na niej grać. Lubimy to miejsce z dnia na dzień, z próby na próbę coraz bardziej. Aktor jest jak na "patelni". Każdy ruch, gest, spojrzenie widać jakby podwójnie. Ale trzeba myśleć, aby wszystkie intencje, uczucia miała szansę zobaczyć widownia po obu stronach, wymaga to specjalnego ruchu scenicznego, sytuacji między postaciami. Zmagamy się z tym. Zobaczymy. Ja już lubię wchodzić na to "podwyższenie". Akustyka wspaniała, sala jest jakby tylko neutralną ramką do tego, co na scenie. Tak jak lubię. 

Co znaczy ta druga scena dla Teatru Polonia? 

- Naturalny rozwój. Konsekwencje pracy i sukcesu oraz konieczność. Rachunek ekonomiczny tego wymagał. Nasze premiery są coraz bogatsze. Coraz więcej aktorów, gwiazd, wchodzi każdego wieczora na nasze sceny jednocześnie. Mamy coraz bardziej wymagających scenografów, kostiumologów, droższe produkcje. Tego mała 270-osobowa widownia Polonii i 120-osobowa małej scenki "Fioletowe pończochy", mogącej grać tylko popołudniami w weekendy, nie mogły już udźwignąć. 28 tytułów w stałej eksploatacji, tytułów, które właściwie wszystkie miały widzów, sprawiało, że niektóre z nich były grane naprawdę rzadko. A nowe premiery w planach. Teatr bez nowych spektakli umiera. Teraz część spektakli przeniesiemy do Ochu. A to już pozwala myśleć odważniej. 

I "tylko" pozostaje nam problem, aby obie widownie wypełnić widzami. Żeby zrobić teatr, który będzie ludziom potrzebny, miły, wreszcie niezbędny. Fundacja wydzierżawiła ten budynek na 20 lat. Ja się i cieszę, i martwię, a reszta pracowników Fundacji i, co za tym idzie, obu teatrów zagląda mi w oczy i szuka wiary, że się uda. No cóż. Mam nadzieję, ale wciąż powtarzam: Artystą się bywa, czasem. 

Na placu budowy tym razem czuwała Maria Seweryn. I to ona sama zauważyła, że będąc tu codziennie od rana do nocy, już związała się z tym miejscem. Potrafi się teraz cieszyć każdym nowym kafelkiem w łazience i nowym fotelem na widowni. Wiedziała pani, że tak będzie, prawda? 

- Wiedziałam, i to jest jedna z moich głównych radości ostatnio. Ona naprawdę pokochała to miejsce i już się czuje, że jest jej. Że czuje się za nie odpowiedzialna. Po rym remoncie wie o nim wszystko. Ma do niego czułość. Mam nadzieję, że nie może się doczekać, kiedy pierwszy raz zagra sama na tej scenie. 

To właśnie Maria Seweryn - jak pani mówi - będzie twarzą Och-teatru. Jak to wygląda w praktyce? Jak się dzielicie kompetencjami? 

- Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, De to pracy Fundacja, trzy sceny, całe te "bałagany" to "szczęście". W teatrze trzeba być. Tak jak był zawsze Huebner, Warmiński, Rudziński. Nie tylko wtedy, kiedy jest coś konkretnego do zrobienia czy zagrania. Być w ogóle. Codziennie, długo. Bez tego wkradają się błędy, nieporozumienia, poziom i atmosfera spadają. 

Ja zostaję w Polonii na co dzień, Marysia będzie na co dzień w Ochu, niezależnie od tego, że obie będziemy grały i tu, i tu. Jest jasne, że musimy stworzyć troszkę inne miejsce, z inną atmosferą, odważniejsze, choć to określenie bez konkretów nic nie znaczy. Mam nadzieję, że konkrety pojawią się wkrótce. Postanowiłam, że merytorycznie poprowadzę, od strony artystycznej, obie sceny przez pierwsze sezony, na obu też będę grała, Marysia mi w tym pomoże. To ona teraz czyta propozycje wpływające na Och-scenę, rozmawia z kolejnymi artystami, dyskutuje, zapisuje pomysły i marzenia. Przychodzi z tym do mnie. Opiniuje, wyraża niepokoje i nadzieje. A ja wiem, że nawet jeśli razem podejmujmy decyzje artystyczne - co, kto, dlaczego i jak - to potem ona będzie tego doglądać. Zobaczymy. Słucham jej uważnie, zapoznaję się z ich gustem, bo wiele tam młodych pomysłów i pasji. Marysia ma doświadczenia, których mnie brak, doświadczenia z teatrów "poszukujących", tak bym je nazwała, zna zupełnie inne pokolenia artystów, pokolenia, które debiutowały wtedy, kiedy ja zbierałam już tylko owoce. Jestem otwarta, a ona ma do mnie zaufanie. Zobaczymy. 

Ma pani już swoje ulubione miejsce w Och-teatrze? 

- O tak. Na szczęście tak jak w Polonii jest to scena.

Dorota Wyżyńska
Gazeta Wyborcza
15 stycznia 2010
Portrety
Krystyna Janda

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...