Gra o niepodległość

45. Przegląd Teatrów Małych Form - Kontrapunkt

Różnorodność. To byto nieformalne hasto tegorocznego Kontrapunktu w Szczecinie. 45. Przegląd Małych Form Teatralnych uświadomi dobitnie, jak wiele kryje się obecnie pod pojęciem małej formy właśnie.

Najpierw coś z regulaminu. Organizatorzy przeglądu powiedzieli jasno: przedstawienia mają trwać nie dłużej niż półtorej godziny, aktorów nie może być więcej niż sześciu, a scenografia powinna być stosunkowo mała i prosta do zmontowania. Tyle zasady, pozornie nieubłagane. A jak zastosowano je w praktyce? Kontrapunkt wyznaczył kilka dominujących obecnie w małej formie nurtów. Stał się lupą, przez którą wybiórczo i w dużym zbliżeniu mogliśmy obserwować, co się zmieniło, jakie mamy dziś trendy zarówno w tematyce, jak i pod względem strategii reżyserskich. Bywało głośno i niemalże niemo, statycznie i z pełną gamą gestów i niczym nieskrępowanych ruchów. Samotnie, w duecie, zespołowo. Z rekwizytami i saute. Kolorowo i w sepii. Mieliśmy zatem monodramy (bądź też prawie monodramy). Przejmujące wyznanie współczesnego Hannibala, które wyrzucała z siebie (a może wyśpiewywała, zaciągając słowiańską nutą?) Karolina Gruszka w spektaklu "Lipiec" Iwana Wyrypajewa, przygotowanym przez warszawski Teatr Na Woli. Krwawe sekwencje o krojeniu ukochanej, dobijaniu nóżką od taboretu "sąsiada gównojada" czy zjadaniu psa wypowiada aktorka delikatnie, kontrastując tym samym z wydźwiękiem tekstu. Właśnie świetnemu spektaklowi Wyrypajewa publiczność przyznała Grand Prix. 

"Lipiec" to kolejne przedstawienie, obok "Tańca Delhi" z Teatru Narodowego w Warszawie, które wpisuje się w stylistykę autorskiego teatru Wyrypajewa sztuczności, nasyconej gestami i melodeklamacją czystej teatralności wykonania. Byleby tylko nie dać się zamknąć w schematach i nie wpaść w swoje własne sidła. Pozorowanym monodramem była też "Pani z Birmy" z warszawskiego Teatru Polonia. Grażyna Barszczewska wcieliła się w rolę birmańskiej opozycjonistki i działaczki politycznej Aung San Suu Kyi, laureatki Pokojowej Nagrody Nobla. To, co można zobaczyć na scenie, ograniczało się niestety do "gotowania na ekranie" przy wtórze opowieści dziennikarza "Gazety Wyborczej" Pawła Smoleńskiego. Tragizm sytuacji - wyrzeczenie się męża, dzieci, przebywanie w areszcie domowym w Birmie - zamyka się w pantomimie odegranej przez aktorkę. To nie jej wina, że spektakl męczy widza. Idea instalacji dokumentalnej, jak nazwała formułę przedstawienia reżyser Anna Smolar, nie zdała egzaminu. Wierzę, że Grażyna Barszczewska chciała zagrać rolę, jakby to była postać z greckiej tragedii. Być może zafrapowało ją wpisane w rolę ograniczenie aktorskich środków. Tyle że instalacja dokumentalna Smolar wydaje się tworem sztucznym, nie przejmuje - cały wysiłek aktorki idzie na marne.

"Pani z Birmy" wpisała się w silnie w tym roku reprezentowany nurt teatru zaangażowanego. Dominowały w nim kwestie narodowe (ironicznie nazywane przez niektórych nurtem niepodległościowym). Spektakl bydgoskiego Teatru Polskiego "V (F) ICD-10. Transformacje" w reż. Pawła Łysaka opowiadał o problemie chorych, zagubionych w rzeczywistości ludzi, którzy szukają swojej małej stabilizacji, niczym bohaterowie dramatu Różewicza. Brak wiary w nowy demokratyczny ustrój, problemy w rozliczaniu z komunistyczną przeszłością pojawiły się w spektaklu "Paranoicy i pszczelarze" Teatru Ósmego Dnia. Wałbrzyski Teatr Dramatyczny w "Niech żyje wojna!" Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki chciał odczarować wojnę. Zmiażdżono zatem na naszych oczach mit o pięknym Janku i Marusi. Epatująca ze sceny brzydota i chaos przytłaczały widzów, którzy jeszcze przed końcem przedstawienia dali oklaskami znak, że woleliby już opuścić salę. Może znużyły ich bezpretensjonalne zachowania walczących Polaków (i tu nie zapomniano też o Szariku), którzy gwałcą (sic!), rabują, a zamiast o wyzwoleńczej walce myślą o serniku. Opychanie się jajkami na twardo, oblewanie wodą i banalne dialogi. Jak widać, to nie sztuka wymyślić 1050. odcinek serialu, który zdobył już renomę wśród widzów, i wystawić go na deskach. Tylko co z tego naprawdę wyniknie? I czy ktoś będzie chciał ten sequel oglądać?

Obok teatru zaangażowanego mieliśmy na festiwalu także teatr angażujący. A to w spektaklu "Dritte Generation" [na zdjęciu] Yael Ronen z berlińskiej Schaubühne, który stawiał pytania o linie podziałów między Niemcami, Palestyńczykami, Izraelczykami a Polakami. Ronen użyła prostych środków, inteligentnych dialogów i połączyła to z ekspresją młodych aktorów z tytułowego trzeciego pokolenia. Generacji, która tylko teoretycznie pozbyła się już uprzedzeń. Wątpię jednak, aby podobna rozmowa mogła się wydarzyć naprawdę. Bez scenariusza. Dobrze, że odbyła się chociaż na scenie, gdzie aktorzy niejako w naszym imieniu wyrzucili z siebie to, co od dawna leży nam na sercu. Nienawiść, niepohamowany żal i tajoną złość. Młodszą część widowni zachwycił spektakl "Samotność pól bawełnianych" Radosława Rychcika. Na scenie obok Wojciecha Niemczyka i Tomasza Nosińskiego z kieleckiego Teatru Żeromskiego pojawił się zespół grający muzykę elektroniczną. Spektakl zamienił się w melorecytację, a widz stal się świadkiem niezwykłego koncertu na deskach teatru. Dialogi dilera i klienta, silne, głośne, wrzynają się w muzykę, która biegnie wraz z deklamowanymi, a nieraz wykrzykiwanymi przez aktorów tekstami. Chapeau bas za pomysł i wykonanie. Tyle że takie przedsięwzięcie ma sens w momencie, gdy widowisko jest wystawiane na odpowiedniej do tego scenie i przy dobrym nagłośnieniu. W innym razie może się to skończyć tak jak podczas Kontrapunktu, gdy publiczność z bólem głowy uciekała z drżącej w posadach widowni.

Niesłusznie niedoceniony przez jurorów został "Lis" Piotra Tomaszuka z Białostockiego Teatru Lalek. Historia trochę jak z bajki dla dzieci (choć to sztuka dla dorosłych). Lis umiera i szuka swojego "wnętrzunia" w niebie. Przezabawne są historyjki podkoloryzowane przez głównego bohatera i wspaniale odegrane przez Ryszarda Dolińskiego (nawet podczas awarii prądu, gdy przyszło występować przy trzech z 30 reflektorów). Umiejętnie użyto rekwizytów symbolizujących poszczególne postaci. Zachwyca forma tego niewielkiego przedstawienia. Jego absurdalne poczucie humoru w połączeniu z na poły ironicznym użyciem m.in. małych ekranów i myśliwskich trofeów pokazuje świeże podejście do teatru przygotowanego za pomocą znanych metod, ale za to w zupełnie nowych zestawieniach.

Tegoroczny Kontrapunkt pokazał, że czasem lepiej nie nastawiać się na artystyczne sukcesy głośnych reżyserów. Pokazał to najwyraźniej "Chór jest w wielkim błędzie" Renę Pollescha z berlińskiej Volksbuhne. Może się bowiem okazać, tak jak to było tym razem, że przyjdzie nam oglądać powielone schematy i słuchać wciąż tych samych treści - krytyki kapitalizmu - tylko w nieco zmienionej formie. Zaskoczyć mogą z kolei spektakle, jak chociażby "Lipiec", "Lis" czy "Dritte Generation", które w granicach regulaminowych wytycznych potrafią wygospodarować własne pole teatralnej niepodległości.

Katarzyna Olczak
Dziennik Gazeta Prawna
8 maja 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia