Gra o spadek i pozycję

"Murzyn warszawski" - reż. Adam Orzechowski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Jak wyjść z twarzą z sytuacji, gdy w grę wchodzą wielkie, ale "brudne" pieniądze, mogące popsuć opinię, o którą tak długo się zabiegało? Z takiej opresji usiłuje wyjść Konrad Hertmański, główny bohater zabawnego tekstu Antoniego Słonimskiego "Murzyn warszawski" w nieśmiesznej komedii Teatru Wybrzeże.

Antoni Słonimski wielokrotnie atakowany był przez różne środowiska jako spolszczony Żyd, który jawnie i z własnego wyboru okazuje sympatie Polakom. "Murzyn warszawski" jest w pewnym sensie artystyczną, ironiczną odpowiedzią Słonimskiego na przytyki, zarówno pod własnym adresem, jak i wielu Żydów "chorujących na polskość". Oto żydowski księgarz i wydawca Konrad Hertmański, zachwycony polską kulturą i twórczością, marzy o "sytuacji towarzyskiej" na polskich salonach. Obiad w towarzystwie ambasadora lub ministra jest spełnieniem marzeń i celem, do którego metodycznie, krok po kroku, dąży. By zaskarbić sobie przyjaźń wpływowych Polaków, Hertmański nie szczędzi środków i angażuje się w liczne akcje. Wkrótce, jak grom z jasnego nieba, spada na niego i jego rodzinę wiadomość, że w dalekiej Brazylii zmarł wuj Benek, który zostawił po sobie pokaźny spadek. Fortuna po woju daje Konradowi nadzieję na błyskawiczny awans do polskiej elity. Jednak szybko pojawiają się poważne komplikacje w realizacji tego planu.

Sztuka Antoniego Słonimskiego zestarzała się jedynie na poziomie słownictwa. Jej przesłanie jest ponadczasowe - w złośliwym, piętnującym snobizm i małostkowość zwierciadle ukazuje ludzkie wady: zachłanność, próżność, fałsz i pozerstwo. Tekst zbliżony jest w zamyśle do dużo lepiej skrojonych komedii Moliera, a ideowo najbliższy pozostaje dramatom Gabrieli Zapolskiej, wyszydzających kołtuństwo i zakłamanie. Tylko co z tego, skoro inscenizacja Teatru Wybrzeże bardzo skutecznie wytraca jego potencjał?

Efektowna scenografia Magdaleny Gajewskiej zaskakuje rażącą dosłownością, nie pasującą do wyrafinowania tekstu Słonimskiego. Aktorów ulokowano w nowoczesnej, sterylnej przestrzeni, przypominającej białego pudełko, "pęknięte" dwóch miejscach, jak ideały głównego bohatera. W miejscach pęknięć widać szereg tytułów książek i czasopism z księgarni Konrada Hertmańskiego. Nie zabrakło też boleśnie dosłownego symbolu żydowskiego pochodzenia bohatera - menory, siedmioramiennego świecznika, symbolicznie odwróconego do góry nogami, bo przecież świat Hertmańskiego umizgującego się do Polaków też "stoi na głowie".

Również trop "narodowy", widoczny w kostiumach bohaterów, sprawdza się dość przeciętnie, jednak z dwoma wyjątkami. W roli stepującego Szkota i wielbiciela męskich przyjaźni - Mariusza - świetnie odnajduje się Maciej Konopiński, zaś jako Żyd Szwarcman wystylizowany na włoskiego mafioso, prawdziwego Ojca Chrzestnego, kapitalnie wypada Krzysztof Gordon. Obaj są bohaterami najlepszych scen przedstawienia - Mariusz wraz z Polą, żoną Hertmańskiego (Marzena Nieczuja-Urbańska) ma najlepszy dialog sztuki na temat swoich szans w rodzinie Hertmańskich, zaś Szwarcman dobija targu z Konradem co do przyszłości spadku (to najlepiej wymyślona ze wszystkich scen przedstawienia). Angielska moda z ubiegłego stulecia, prezentowana na synu Hertmańskich podkreśla chłopięcość charakteru Mitka, zaś strój dżokeja jego siostry Zazy jest już zupełnie niepotrzebny. Prawdziwym kuriozum pozostaje jednak folklorystyczno-ludowy kostium ciotki Sali, której drobnomiasteczkowe pochodzenie zostało w ten sposób ośmieszone.

Głównym hamulcowym całego spektaklu jest reżyser Adam Orzechowski, który nie pozwala aktorom za długo "zwyczajnie" wypowiadać tekstu. Próby wprowadzenia do sztuki Słonimskiego elementów komedii slapstickowej okazują się kompletną pomyłką - aktorzy ciągle wybijani są z rytmu, a większość pomysłów zupełnie nie wpisuje się w wymowę "Murzyna warszawskiego". Aktorzy zmuszeni są niespodziewanie podrygiwać w okręgu wyłonionym reflektorem, symulować wschodnie sztuki walki i w przeróżny sposób "bawić się" tekstem, który w efekcie brzmi bardzo sucho i mechanicznie. Formalne zabiegi jedynie krępują i usztywniają aktorów, wypadających w przeróżnych stylizacjach nie tyle zabawnie, co żałośnie. Spektakl, choć przecież jest komedią, długimi okresami w ogóle nie bawi.

Mając szereg dziwnych i nieuzasadnionych zadań do wykonania, zespół Wybrzeża czuje się na scenie niepewnie. Poza wspomnianymi Konopińskim i Gordonem (który w każdej odsłonie i nowym "wcieleniu" jest zabawny), zdecydowanie najlepiej prezentuje się Michał Jaros - w roli subiekta Perlmana przemyca żar uczuć swojego Płatonowa z innego spektaklu Wybrzeża i przyciąga uwagę nawet wtedy, gdy funkcjonuje nieco na uboczu sceny. Jaros ma szczęście, bo często wyłączony jest z dziwnych gestów i póz, do których zmuszeni są pozostali aktorzy. Ci zaś sprawiają wrażenie zagubionych i pozostawionych samym sobie. Dlatego np. Mitek Piotra Witkowskiego oparty jest tylko na warsztacie tego aktora. Mdła jest Katarzyna Z. Michalska w roli Zazy, zmuszonej - nie wiedzieć czemu - do deklamowania didaskaliów.

Spektakularną porażką jest kreacja głównego bohatera - Konrada Hertmańskiego w wykonaniu Jarosława Tyrańskiego, szczególnie w pierwszym akcie stale nadymającego się i pozującego na zmanierowanego Francuza. Jedyny moment, gdy Tyrański jest naprawdę zabawny w kluczowej przecież dla powodzenia spektaklu roli, to czas, gdy oswaja się z przyszłą pozycją, recytując Sienkiewicza w stroju szlacheckim, owinięty ozdobnym pasem słuckim, z czapką szlachecką na głowie. Kompletnym nieporozumieniem od początku do końca jest ciotka Sala Joanny Kreft-Baki (aktorka zalicza dużo lepsze epizody jako zakonnica i jako żona Szwarcmana). Fatalne, inne niż w sztuce zakończenie, to, niestety, adekwatna puenta tego spektaklu.

Najgorętsze (i zasłużone) brawa podczas premiery dostał Piotr Witkowski za imponujące ćwiczenia gimnastyczne, witające widzów tuż po przerwie. Udanych i efektownych momentów w "Murzynie warszawskim" jest jednak jak na lekarstwo. Nawet sztuczny, poruszający się i miauczący salonowy kotek (najlepszy ze wszystkich pomysłów inscenizacyjnych Adama Orzechowskiego), pod koniec spektaklu nie bawi już tak, jak na początku. Dwie bardzo udane sceny, mechaniczna zabawka i kilka udanych gagów to zdecydowanie za mało jak na przeszło dwugodzinną komedię.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
20 lipca 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...