Gra z kołtunem
Rozmowa z Janem Klatą.Mamy dziś do czynienia z podstawową sprzecznością w zawodzie aktora teatralnego. Pokolenie Anny Dymnej, Krzysztofa Globisza, jest ostatnim pokoleniem, które „dorobiło się rozpoznawalnych twarzy", po prostu popularności, w sposób, który nie przynosi im wstydu. Teraz w Polsce najczęściej popularność aktora jest wprost odwrotnie proporcjonalna do jego klasy. Mam nadzieję, że coś się zmieni na lepsze, bo na gorsze już chyba nie może.
Z reżyserem Janem Klatą, dyrektorem Narodowego Starego Teatru w Krakowie, podczas tegorocznego Festiwalu Szekspirowskiego rozmawia . "Król Lear" Narodowego Starego Teatru w Krakowie w jego reżyserii zdobył Złotego Yoricka za najlepszą inscenizację dzieł Szekspira w sezonie 2014/15.
Piotr Wyszomirski: Przygotował się pan już do pakowania i do wyjazdu z Krakowa po październiku?
Jan Klata: Nie.
Czego brakuje wg pana Polsce, by była w miarę normalnym krajem? No chyba że jest pan zadowolony z tego, co widzi.
Chciałbym jak najrzadziej słyszeć, nawet zadawane w dobrej wierze, takie pytania jak to o pakowanie. W normalnym kraju takie pytanie nikomu nie przyszłoby do głowy. Ja jestem w połowie kadencji.
Skąd się wziął u nas po 1989 roku brak wspólnotowości i solidarności?
Z zaniechania ideałów wspólnotowości, grupowości i myślenia o czymś więcej niż "Rodzina na swoim". I to się widzi w przestrzeni publicznej, widać, jak się jedzie z Krakowa do Zakopanego, wszędzie. Polak na zagrodzie, równy wojewodzie, się dorobił na Jackowie, to krajobraz zaśmieci itd. To też się chyba bierze, wracając do pańskiego pierwszego pytania, z tradycji dojutrkowości. Jeśli przyjdą "tamci", to wszystko zaczną zmieniać, więc nie opłaca mi się myśleć i działać w dłuższej perspektywie niż moja kadencja, bo ci, co przyjdą, będą zbierać owoce mojej pracy.
Za mało się pamięta o pewnym solidarnym ruchu, który się zdarzył w tym mieście (rozmowa prowadzona w Gdańsku, na dachu Teatru Szekspirowskiego – przyp. Red.), wspaniałej emanacji zbiorowej mądrości. Natomiast mamy ciągle w głowach pozostałość po czasach minionych, w których wszystko co społeczne, wspólne, kolektywne, kojarzy się z minionym ustrojem i z tym, jak szlachetne ideały były nadużywane.
Nie brakuje panu opinii publicznej i autorytetów, chociażby po to, by je podważać?
Trochę brakuje, ale autorytety przestają być autorytetami na własne życzenie. Same się podważają. Oczywiście jestem zwolennikiem myślenia, że świat kroczy ku nieuchronnej zagładzie... (śmiech)
Oj łatwe to, za łatwe (śmiech). Co można jeszcze zrobić, oprócz tego, co pan robi – jest pan wszak paradygmatem artysty...
Nie czuję się żadnym paradygmatem...
No ale nawet jeśli pan się nie czuje, to jest pan. Na pewno w obszarze słabo zaludnionym, czyli relacji artysta-władza. Na palcach jednej ręki można policzyć znaczących twórców i artystów, którzy w teatrze publicznym mają taką odwagę stawać przeciw władzy. Właśnie pan, dyrektor Mieszkowski, Ósemki (rodowód i charakter offowy, ale już w formacie miejskiej instytucji kultury) no i chyba niewielu więcej mają taką odwagę. Choć takich szaleńców jak Kantor, który potrafił ostentacyjnie ignorować notabli, dzisiaj już nie ma.
Wracając do pytania – co można zrobić, by kultura wróciła na swoje miejsce, czyli stała się ważna, by była obszarem ogólnonarodowej lub choćby lokalnej dyskusji o sprawach najistotniejszych nie tylko na poziomie uniwersum, ale także współczesności? Wszystkie aktywności społeczne zawłaszczyli sobie politycy. Po 1989 roku Polacy oddali kraj politykom bez choćby cienia myśli o walce w przestrzeni publicznej o pewien cywilizowany ład społeczny. Ilość komentarzy pod kapitalnym wywiadem Doroty Wodeckiej z Janem Klatą w Gazecie Wyborczej z 10.01.2014 wynosi... 5 Nie frustruje to pana?
Nie mierzyłbym rangi i satysfakcji rozmówców ilością komentarzy tzw. "internautów"– to ślepa uliczka, "Hate Street". Oczywiście są twórcy, którzy łączą geniusz i popularność, ale ja nie jestem Kanye Westem. (śmiech) Poprzestanę na popularności.
Kto ma za dużą władzę w polskim teatrze?
Problem ludzi polskiego teatru, zarówno tych którzy mają władzę, jak i tych, którzy chcieliby mieć władzę, polega na tym, że wszystkim wydaje się, że uczestniczą w grze o sumie zerowej. Czyli mój sukces jest automatycznie porażką kogoś innego, a porażka kogoś innego jest automatycznie moim sukcesem. To jest myślenie absolutnie niezależne od kategorii wiekowej. To jest myślenie starej gwardii ze Starego Teatru – pokolenia "siedemdziesiąt plus": Krystiana Lupy, Anny Polony czy Jerzego Treli, ale jest to także myślenie zarówno średniego pokolenia, jak i młodych ludzi, z ustami pełnymi frazesów wchodzących dynamicznie na ścieżkę kariery. Biorą placówki prowincjonalne i działają w przeświadczeniu, że nie wystarczy osiągnąć sukces, ale chodzi jeszcze o to, by wszyscy pozostali ponieśli porażkę. Oto zasadniczy problem naszego życia teatralnego, ponieważ teza "gry o sumie zerowej" jest nieprawdziwa. Nie jesteśmy na giełdzie, na szczęście.
W rękach wąskiej grupy 10 krytyków...
Nie sądzę, by w Polsce było 10 krytyków teatralnych. Jest, wliczając w to błogosławiony wynalazek blogosfery, pewnie kilkuset recenzentów, ale krytyków zaledwie kilku...
Nazwiska, adresy, kontakty proszę
Pracę przerzucania ton mułu w poszukiwaniu nuggetów każdy musi wykonać sam. Niewdzięczne zadanie, wiem.
W rękach wąskiej grupy ludzi: krytyków czy recenzentów, selekcjonerów, jurorów, dyrektorów, redaktorów jest ogromna władza. Czasami o tym, jaki tekst zostanie opublikowany, wystawiony, oceniony, które przedstawienie zostanie nagrodzone na festiwalu lub w konkursie decyduje jedna osoba...
Nie śledzę życia festiwalowego, ale mam wrażenie, że wiele juries należałoby przewietrzyć, bo są już osoby, które są tzw. zawodowymi żurorami. Zaraz wystąpią o immunitet. Dlatego pomysł Filipa Berkowicza i Bartosza Szydłowskiego, żeby stworzyć festiwal z jury składającym się z naprawdę nieuprzedzonych, nieuwikłanych środowiskowo, zagranicznych jurorów, był intrygujący kilka lat temu. Teraz mniej działa, bo nazwiska zagranicznych jurorów już też się powtarzają, więc wszystko staje się przewidywalne i traci urok.
Pytania z tematu Jan Klata – zawód dyrektor, też mam, ale to za chwilę.
No tak, dla niektórych moje dyrektorowanie to wielki zawód, ale nie dla mnie, jak na razie przynajmniej. (uśmiech)
Jednym z podstawowych pojęć, które charakteryzują środowisko teatralne, jest tchórzostwo.
No tak, choć może raczej rodzaj koniunkturalizmu. Stadność. Ostatnio pod sztandarem: zmierzch bogów. Następuje koniec teatru, nie można już uprawiać wielkiej sztuki, bo nie dają nam. Kołtun nam nie daje. Pieniędzy.
Kultura, według niektórych, to najłatwiejszy obszar do podziału łupów – nikt się prawie nią nie zajmuje, niewielu jest specjalistów i dociekliwych dziennikarzy a lokalnie niezależność mediów nie istnieje, więc można zrobić, sprezentować wszystko...
Nie mam wystarczających danych na ten temat, choć rozumiem tezę. Co do nikłej znajomości kultury – zgoda. Politycy rzadko wypowiadają się na temat kultury, a kiedy już to robią, najczęściej wieje sporą żenadą – może lepiej, by w ogóle się nie wypowiadali.
To chyba jeden z mitów, że w kulturze jest za mało pieniędzy?
Jest różnie. Bardzo często są źle wydawane. Towarzyszy temu szantaż: często dyrektor nie zastanawia się, jak wydaje pieniądze, co może zrobić z pieniędzmi, które dostaje, tylko po prostu chce dostać więcej. Mało uczciwe. Ale z drugiej strony nieuczciwe jest postępowanie włodarzy, którzy tną budżet o kilkadziesiąt procent, albo oczekują od teatru, by wyszedł na "zero". Artystyczny teatr nigdy nie wyjdzie na "zero". Nawet Krystyna Janda jest suto dotowana.
W 2009 roku na festiwalu R@Port, który wtedy prowadziła jeszcze Joanna Puzyna-Chojka i który wtedy miał głęboki sens, mówił pan, że w Polsce funkcjonuje 8, może 8,5 teatrów ambitnych. Jak jest dzisiaj?
Chyba niewiele się zmieniło...
Nadal 8, tylko miejsca się czasami zmieniają?
Osiem i pół, a ta połówka przeskakuje czasami z jednego miejsca do drugiego. (śmiech)
Rodzaj konformizacji polega na tym, że ludzie, którzy mają władzę lub skrawki władzy w polskim teatrze, boją się podjąć trudne decyzje i jest jak z ZUSem: z dekady na dekadę, z pięciolatki na pięciolatkę, z roku na rok odkłada się decyzję a problem narasta. W związku z tym każdy następny "przy władzy" coraz bardziej boi się podjąć coraz trudniejszą decyzję. Nie patrzy się na to, jak się wydaje pieniądze. Nie zwalnia się mniej lub w ogóle niepotrzebnych aktorów, pracowników, tylko zatrudnia nowych. Mamy koalicje "dobrych wujków", których decyzje mogą doprowadzić do katastrofy w polskim życiu teatralnym. Strategia chowania głowy w piasek. A tu już beton się zawiązuje...
No tak, Broadwayu nie stać na tak wystawne produkcje, jakie możemy zobaczyć w Polsce... Wydarzenia w Toruniu, oprócz niesmaku i złamania wielu zasad charakteryzujących cywilizację współczesnej, rozwiniętej demokracji, mogą przynieść jeden, ale za to wielki pozytyw. Powstał pomysł, by podjąć działania w celu stworzenia ustawy o teatrze. Czy potrzebna jest ustawa teatralna?
Uważam za wielką tragedię życia teatralnego w Polsce fakt, że w odpowiednim czasie zostały zablokowane w parlamencie regulacje, które miałyby szansę dostosować polski teatr do polskiej rzeczywistości po roku 1989. W efekcie teatry są wyspami, poddanymi zupełnie innej grawitacji i rządzą się zupełnie innymi zasadami w morzu w miarę normalnego społeczeństwa. Teatry w Polsce są często miejscami, gdzie się przychodzi do pracy a nie pracuje itd., itd. W polskich teatrach jest sporo niemych suflerów i specjalistów promocji i marketingu nieumiejących posługiwać się komputerem. Wielu z tych ludzi nie ma ochoty nic w swoim życiu zmieniać, nie tylko dlatego, że nie chcą, ale często dlatego, że nikt od nich tego nie wymaga. I wszyscy mają święty spokój. Więc bardzo wiele środków jest marnotrawionych i się je najzwyczajniej comiesięcznie przejada. W momencie, kiedy ktoś otwarcie mówi, że system jest nagi, a nam wszystkim się jednak pod zadkami trochę pali, to jest uważany za...
Wroga kultury!
... raczej Balcerowicza w teatrze. Nie mam wielkiej sympatii dla Leszka Balcerowicza i wiem, że jeśli tylko od niego zależałby los polskiego teatru zostałyby tylko teatrzyki variete, resztę by zaorał i sprzedał deweloperom. Natomiast istnieje ogromna różnica pomiędzy ludźmi, którzy kultury nie rozumieją i najchętniej by ją urynkowili - a wtedy teatr skończyłby się i wyglądał tak jak teatr w USA - a petryfikowaniem istniejącego systemu tylko po to, by było ujutnie, "jak zawsze", i byśmy wszyscy mogli krzyczeć, że kołtun nie daje nam pieniędzy. Mimo wszystko polski teatr jest ciągle jednym z najmocniejszych w Europie, co potwierdza się wszechstronnie i w wielu miejscach. Pierwszy z brzegu przykład: podczas warsztatów, które prowadziłem niedawno w Madrycie, rozmawiałem z wieloma ludźmi teatru – teoretykami i praktykami, i zewsząd słyszałem komplementy pod adresem polskiego teatru – od Grotowskiego, Kantora przez Wajdę po Warlikowskiego i jemu współczesnych...
... co w dużej części zawdzięczamy komunie...
... jasne! Oto jest pytanie: czy król się w to bawi czy nie bawi? Jesteśmy w Teatrze Szekspirowskim, więc czy Elżbieta się w to bawi czy nie bawi? Czy Jakub się w to bawi czy nie bawi? Pytanie od wieków jest niezmienne. I oczywiście cały czas artyści, ludzie teatru podejmują grę z władzą: z jednej strony my chcemy powiedzieć, co chcemy, a z drugiej strony oni dają na to pieniądze. Jeśli nie pokażemy królowi Jakubowi spektaklu z odpowiednią ilością czarownic i demonologii, to być może nie będzie chciał przyjść za parę miesięcy na naszą nową premierę. A jak nie będzie chciał przyjść, to wtedy będzie koniec i z oferty kulturalnej dla obywateli zostaną na rynku walki psów. Dziecinne odrzucanie tego jest dla mnie właśnie... dziecinne. Oprócz tego jest oczywiście bardzo dużo serwilizmu związanego z dostarczaniem politykom wszelkiej proweniencji tego, co oni lubią. A oni bardzo lubią fotografować się w towarzystwie znanych twarzy – wiadomo.
Są też politycy, którzy robią komórkami zdjęcia w czasie spektaklu, w skrajnych przypadkach nawet słitfocie.
A to zapraszam polityków na „Króla Ubu" w Starym – tam można wszystko: nagrywać, robić zdjęcia, nawet wejść na scenę i kłaniać się z aktorami...
Mamy dziś do czynienia z podstawową sprzecznością w zawodzie aktora teatralnego. Pokolenie Anny Dymnej, Krzysztofa Globisza, jest ostatnim pokoleniem, które „dorobiło się rozpoznawalnych twarzy", po prostu popularności, w sposób, który nie przynosi im wstydu. Teraz w Polsce najczęściej popularność aktora jest wprost odwrotnie proporcjonalna do jego klasy. Mam nadzieję, że coś się zmieni na lepsze, bo na gorsze już chyba nie może. Bardzo bym chciał, by młodzi, jak Bartek Bielenia, Jaśmina Polak czy trochę starsi, jak Marcin Czarnik, Juliusz Chrząstowski czy Michał Majnicz „dorabiali się twarzy" dzięki dobrym filmom i dobrym serialom. Zarówno oni, jak i telewidzowie zasługują na to.
Jedna z lokalnych gwiazd teatralnych stwierdziła w wywiadzie, że już nie ma potrzeby chodzenia do teatru i oglądania innych. Znaczyć to miało, iż jest na poziomie mistrzowskim. A czy pan nadal chętnie ogląda innych, jest głodny i ciekawy?
Mógłbym oczywiście wyśmiać gwiazdę lokalną, choć nie wiem, kto to jest, ale nie odpowiem panu aż tak konfrontacyjnie, jak być może pan się spodziewał: kto co lubi.
Ja akurat nadal jeżdżę po Polsce i Europie i chętnie oglądam. Na Festiwalu Szekspirowskim widziałem spektakl Pawła Miśkiewicza (z krakowskiego Teatru im. J. Słowackiego – przyp. Red), podobało mi się, więc było warto przetestować Pendolino. Moja aktywność jest po części spowodowana chęcią ciągłego uczenia się od kolegów, a po części dyrektorską funkcją, jaką pełnię. Po prostu szukam nowych aktorów i nowych pomysłów dla moich aktorów przede wszystkim.
Łukasz Drewniak pozycjonuje pana jako przedstawiciela mainstreamu polskiego teatru. Generalnie większość przyjmuje tezę, że polski teatr repertuarowy wszedł w buty offu i polski off zdechł.
Ale co to ma wspólnego z tym czy ja jestem w mainstreamie czy nie jestem?
Czy pan się zgadza z tą klasyfikacją?
Ja się zgadzam ze wszystkim, co powie Łukasz Drewniak. Powiedział, że jestem w mainstreamie? No to jestem w mainstreamie – koniec dyskusji!
Czy off w Polsce może być godziwą propozycją artystyczną? Czy off może wpływać znacząco na nurt główny?
Mało się orientuję w polskim offie. Komuna Otwock, Usta-Usta, Ad Spectatores... no, teraz nic innego nie przychodzi mi do głowy. Bardziej kojarzę niemiecką scenę offową, ale to przez wspólne projekty w HAU. Żeby zobaczyć teatralny off, trzeba pojechać do Berlina. Tam można przekonać się, jak bardzo radykalnie off zmienił niemieckie życie teatralne na lepsze, jak ciekawie wpłynął na tzw. „mainstream". Stało się to oczywiście głównie dzięki Matthiasowi Lilienthalowi i jego Hebbel am Ufer, ale nie tylko. To niesamowite...
Ale tam off jest inaczej finansowany!
Oczywiście. Zresztą tam cały czas trwa walka o finanse i off jest w niej aktywnym uczestnikiem. Z pewnością pieniądze dzielone są tam inaczej niż w Polsce, dzięki czemu off ma lepsze warunki.
W Polsce off jest wyżebrany...
Jest jeszcze coś innego. Ambicją absolwenta szkoły teatralnej jest jak najszybsze zaangażowanie w teatrze publicznym. Start w offie? Dla tych, którym się nie powiodło, dla amatorów.
No właśnie. Teatr Jerzego Grotowskiego to był według tej dychotomicznej nomenklatury przecież teatr offowy a jaki miał wpływ nie tylko na cały polski teatr? Dziś off nie wpływa na główny nurt, nie konkuruje, nie przedstawia propozycji, które inspirowałyby „oficjalnych" twórców...
Nie wiem, może są jednak takie spektakle, ale ja ich nie widziałem. Jeden Marcin Liber wiosny nie czyni...
Co się zmieniło w pańskiej komunikacji społecznej po objęciu funkcji dyrektora? Czy łapie się pan na tym, że czegoś nie można powiedzieć, bo nie wypada?
Się nie godzi. Bo zaszkodzę instytucji i jakże pozytywnemu kierunkowi zmian owej instytucji. W tym momencie dyskretnie zamilknę... (uśmiech)
Spuścił pan już wystarczająco dużo powietrza z dętki krakowskiej, czy jeszcze sporo zostało?
Rozmawiamy na przełomie sezonu drugiego i trzeciego. Sezon drugi jest już dowodem na to, że zmiany zostały przeprowadzone i są to zmiany dobre oraz nieodwracalne. Teraz już tylko w następnych sezonach trzeba ugruntowywać wewnątrz i na zewnątrz przeświadczenie , że możemy sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Ba, że sięgamy!
Zarzucają panu, że rozwalił pan zespół aktorski Starego...
Jasne. Proszę zobaczyć tych aktorów, którzy odeszli i tych, którzy przyszli. Zapraszam na „Nie-Boską komedię" na przykład, proszę sprawdzić jaki zespół rozwalony. A zasłużeni emeryci? Gdybym miał użyć porównania sportowego – koszulki nie grają.
Kiedyś Stary to było takie teatralne galacticos...
Tak, tylko że każda drużyna się starzeje. Oczywiście bramkarz najdłużej zostaje, bramkarz umiera stojąc. Natomiast jeśli ktoś jest napastnikiem i w pewnym momencie staje, dużo pokrzykuje, za to traci chęć zdobywania goli to czas, by przeniósł się do innego klubu i grał tak, jak teraz lubi.
Niedługo zamyka się okienko transferowe. Ktoś przyjdzie, ktoś ubędzie?
Mamy dwa nowe, atrakcyjne transfery, nikt nie ubył. Zapraszamy po szczegóły na Facebooka.
Można coś więcej?
O nie!
A to dlaczego?
A to żeby podnieść klikalność profilu narodowej placówki na Facebooku. W ramach akcji afirmatywnej podpowiem: to kobieta i mężczyzna.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w wierszu „Miłość" informowała:
Nie widziałam Cię już od miesiąca
I nic. Jestem może bledsza, trochę śpiąca,
trochę bardziej milcząca.
Lecz widać można żyć bez powietrza.
Można żyć bez Sebastiana Majewskiego?
(Po dłuższej chwili) Myślę, że Sebastian Majewski potrzebował powietrza. Postanowił przenieść się do miasta, które jest inaczej skonstruowane, jest przewiewne, nowe, "amerykańskie". I mam nadzieję, że będzie mu tam dobrze. A czy ja mógłbym kiedykolwiek powiedzieć, że nie jestem w stanie żyć bez jakiegokolwiek, nawet najbardziej uroczego, mężczyzny? Nie, tego nie mogę powiedzieć.
Czy krytyka nadąża za polskim teatrem artystycznym?
Tych kilku krytyków, o których mówiliśmy – tak, ale recenzenci już nie. Narasta rozdźwięk pomiędzy tym, co wypisują recenzenci, a tym, co przeciętny widz, tak zwany widz „z kasy", jest w stanie odczytać ze spektaklu. Przyczyny są różnorodne, nie mamy teraz czasu ich poruszać. Tutaj akurat narracja „kiedyś było lepiej" jest prawdziwa. Poziom sekciarstwa, gettoizacji środowiska, oddzielenia się od tego, co się dzieje na zewnątrz oraz posługiwanie się tylko i wyłącznie swoistymi partykularyzmami w środowisku recenzenckim radykalnie rośnie. I ten rozdźwięk zdaje się coraz bardziej oczywisty także dla nielicznej, topniejącej grupy czytelników teatralnych recenzji. I można w tym momencie na bankiecie konformistycznie się nad recenzentem pochylić: „Jejku, nie czytają cię, a ty tak niesamowicie o mnie piszesz. Kultura ginie.". Z zapałem i desperacko rozdzieram szaty, żeby recenzent jeszcze bardziej pozytywnie o mnie pisał. Bądźmy brutalnie szczerzy: ludzie nie czytają między innymi dlatego, że to, co piszą recenzenci, jest coraz mniej wiarygodne. Wystarczy się przejść do teatru, a następnie pogrążyć w lekturze recenzji. Kto czyta recenzje? Recenzenci. Dla kogo recenzenci piszą recenzję? Dla recenzentów. Czytelnicy, widzowie przestają brać udział w owej nader elitarnej zabawie. Wiem, mam przerąbane, żaden polski recenzent nawet dwóch kulek mi nie przyzna. Zemszczą się, nocą kulką w drzwi załomocą.
Współczesna dramaturgia polska – coraz rzadziej pan sięga po teksty polskich autorów. Dlaczego?
Jeszcze sobie sięgnę.
Do kogo pan mówi w teatrze? Tylko proszę nie mówić, że do odbiorców o różnych kompetencjach do kultury (śmiech)
Do odbiorców o różnych kompetencjach kulturowych.
Do czego Polakom potrzebny jest Bóg?
Do teatru śmierci. Do głębszego sensu. Lub głębszego bezsensu – Polacy są podzieleni. Do liczenia: tysiąc dziewięćset czterdzieści i cztery. Do numeru buta papieża. Naszego papieża.
Skąd tak duża w Polsce, szczególnie wśród młodych ludzi, akceptacja dla wszystkiego, co ma bliższy lub dalszy związek z diabłem?
Cóż, życie... Wszystko ma bliższy lub dalszy związek z diabłem. Akceptację dla życia pochwalam, staram się ją kultywować (z różnym rezultatem). Młodzi ludzie od czasów Stonesów lubią dzielić się współczuciem dla diabła. Z wzajemności, jak sądzę.
Rozpoczął pan jako cudowne dziecko. Czy nadal pan pisze? Czy nadal wystawiają Pańskie teksty?
Piszę sobie coś regularnie, niekoniecznie literaturę dramatyczną. Czekam na erupcję, na wiatr, co rozgoni... A cudownym dzieckiem człowiek jest do śmierci oczywiście. Ex enfant terrible.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Jan Klata - urodził się w 1973 r. w Warszawie. W wieku 12 lat napisał pierwszą sztukę "Słoń zielony", która została opublikowana w miesięczniku "Dialog" i wystawiona przez Teatr im. 5.I. Witkiewicza w Zakopanem. Studiował na Wydziale Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, a następnie na Wydziale Reżyserii Dramatu PWST w Krakowie. Był m.in. copywriterem, dziennikarzem muzycznym, reżyserem talk-show, felietonistę, niedoszłym grabarzem. Zadebiutował jako reżyser w 2003 r. "Rewizorem" Mikołaja Gogola w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Od tego czasu zrobił 30 spektakli na deskach teatrów we Wrocławiu, w Gdańsku, Bydgoszczy, Krakowie i Warszawie oraz Grazu, Dusseldorfie, Bochum i Berlinie. W 2005 r., w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych, odbył się "Klata Fest" - przegląd spektakli Jana Klaty. Jest laureatem wielu nagród, m.in. Paszportu "Polityki" i Nagrody im. Konrada Swinarskiego.
Od 1 stycznia 2013 r. - dyrektor Narodowego Starego Teatru.
Nagrody:
2006 - Paszport Polityki
2008 - nagroda im. K. Swinarskiego
2009 - nagroda Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
2009 - Grand Prix - Trylogia wg H. Sienkiewicza i nagroda za oprac. dramatur. tekstu / z S. Majewskim/ - 34 Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska
2009 - Grand Prix - Trylogia wg H. Sienkiewicza - VIII Festiwal Prapremier, Bydgoszcz 2009
2015 - Złoty Yorick - Król Lear - 19 Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski (za: www.stary.pl, więcej na stronie culture.pl)