Grać czy nie grać - oto jest pytanie

rozmowa z Agnieszką Radzikowską

Czy w mrocznych zakamarkach gombrowiczowskiego świata absurdu kryją się jeszcze jakieś tajemnice? Przyzwyczajeni do sztandarowych interpretacji dzieł jednego z najwybitniejszych polskich twórców, czy jesteśmy w stanie na nowo odkryć ich sensy? Już 26.02 w Teatrze Śląskim będzie ku temu okazja. Na deski katowickiego teatru wchodzi sztuka "Iwona księżniczka Burgunda", a wraz z nią Agnieszka Radzikowska - odtwórczyni tytułowej roli.

Joanna Garbarczyk: Gra Pani główną rolę w nowym przedstawieniu Teatru Śląskiego pt. „Iwona księżniczka Burgunda”, na stałe jest Pani związana z Teatrem Nowym w Zabrzu, jednak Teatr Śląski nie jest Pani obcy, czy mogłaby Pani powiedzieć coś więcej na ten temat? 

Agnieszka Radzikowska:
Mam nadzieję, że niebawem Teatr Śląski stanie mi się jeszcze bliższy. Teatr Nowy w Zabrzu jest raczej przystankiem, ale, owszem, tam obecnie pracuję. Natomiast moja współpraca z Teatrem Śląskim rozpoczęła się jeszcze przed studiami w szkole teatralnej. Miałam wtedy 18 lat i dostałam rolę w sztuce Macieja Wojtyszki „Chryje z Polską” w reżyserii Bogdana Toszy. Spektakl opowiadał o Stanisławie Wyspiańskim. Moja rola to był malutki epizodzik. Chyba właśnie wtedy podjęłam decyzję, że chciałabym kiedyś pracować w Teatrze Śląskim na stałe i do tego wytrwale dążę. Potem zagrałam w „Panu Pawle” w reżyserii Grzegorza Kempinsky’ego, była też „Pułapka” w reżyserii Krzysztofa Babickiego i teraz przyszła „Iwona księżniczka Burgunda” w reżyserii Attili Keresztesa. Miałam przerwę, gdyż uczyłam się w szkole teatralnej – nie grałam wtedy w teatrze, wystepowałam jedynie w „Panu Pawle”. Tak się zdarzyło, że zostałam zaproszona na casting i ta Iwona jakby „przyszła” potem. 

J.G.: Czy czytała Pani wcześniej dramat Gombrowicza?

A.R.:
Oczywiście. Znam go dosyć dobrze, bo bardzo go lubię – chyba najbardziej ze wszystkich utworów Gombrowicza. Zresztą nie tylko sam utwór, ale także jego realizację w reżyserii Grzegorza Jarzyny, którą widziałam w Teatrze Starym w Krakowie z Magdą Cielecką w roli Iwony. Minęło sporo czasu, od kiedy oglądałam ten spektakl (jakieś 10 lat), także nie chcę do niego nawiązywać, ale z pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie i to wtedy powiedziałam sobie, że będę aktorką. To było po tym, jak zobaczyłam, jak Iwonę gra Magdalena Cielecka. Także ta właśnie realizacja „Iwony…” była dla mnie dużą inspiracją. 

J.G.: Rozumiem, a czy trudno było poruszać się po przesyconym absurdem gombrowiczowskim świecie?

A.R.:
Ja tego świata nie mogę nazwać absurdem. Jest to niezrozumiały świat, po prostu świat zamknięty, do którego moja bohaterka została jakby wrzucona. W mojej Iwonie staram się znaleźć prawdę, na pewno nie jakąś formę czy fałsz. Chciałabym, żeby Iwona wśród tego całego świata, powiedzmy „absurdu”, funkcjonowała jako czysta prawda o człowieku, jako płynący monolog wewnętrzny o każdym z nas. 

J.G.: Czyli w związku z tym uważa Pani, że rzeczywistość przedstawiona w dramacie Gombrowicza odnosi się w jakimś stopniu do współczesności?

A.R.:
Absolutnie tak. Myślę, że wszystkie postacie, które tutaj spotkamy: króla, królową czy księcia, są odzwierciedleniem naszych tęsknot, z którymi musimy zmagać się każdego dnia, m.in. z jakąś nieśmiałością kochania drugiego człowieka czy z naszymi wewnętrznymi demonami - to wszystko jest pokazane w Gombrowiczu. Iwona natomiast jest tą czystością i prawdą, jest tym, co na co dzień ukrywamy za maskami, które tutaj zakłada król, królowa, szambelan. W tym przedstawieniu, ja jestem jakby ich wyrzutem sumienia, ich prawdą o nich samych. Tak ja to przynajmniej zrozumiałam. Ale z pewnością nie jestem postacią główną. Chciałabym tu podkreślić, że Iwona jest tylko bohaterką tytułową i wszystko dzieje się wokół niej, ale tak naprawdę nie jest to postać główna. Tutaj każda postać jest niezmiernie ważna, a Iwona po prostu uruchamia je do działania. Wtedy to zaczynają się w nich otwierać przestrzenie, do których wcześniej nie zaglądały, żyjąc sobie bezpiecznie w świecie absurdu i tych masek, których musiały używać. 

J.G.: Nie może Pani jednak zaprzeczyć, że to właśnie Iwona motywuje inne postacie do działania, więc akcja, jakby rozgrywa się dzięki niej, a więc wydawałoby się, że jest to jednak postać główna.

A.R.:
Tak, Iwona motywuje, jednakże główna postać to zbyt wielki bagaż. Tutaj Iwona jedynie uruchamia mechanizmy, które są bardzo ważne w innych postaciach. Te mechanizmy mają pokazać, jak to się wszystko „podzieje”, oczywiście dzięki mnie, ale w nich. Inne postacie są równie ciekawe co Iwona. Dzięki uruchomionym przez Iwonę mechanizmom, wcześniejsze procesy, które zachodziły w tych postaciach, będą się rozwalały. Wszystko co sobie do tej pory zbudowały - pewnego rodzaju ścianę - burzę, zdejmując z niej po prostu kamyki.  

J.G.: A jak wyglądała współpraca z węgierskim reżyserem Attilą Keresztesem, porozumiewaliście się państwo za pomocą tłumacza?

A.R.:
Na początku bardzo bałam się tej współpracy, gdyż obawiałam się, że nie będziemy mogli się porozumieć w pewnych niuansach. Znam angielski, więc na początku starałam się z nim rozmawiać w tym właśnie języku. Przyszedł tłumacz, który nie był ze świata teatru, więc musiał się w tym wszystkim odnaleźć, niestety nie rozumiał pewnych metafor, o których mówił reżyser. Później dostaliśmy jeszcze jedną tłumaczkę, która bardzo dobrze weszła w ten świat i precyzyjnie wyjaśniała nam wszystkie sytuacje. Ale co zaobserwowałam przy tej pracy to to, że niepotrzebnie się martwiłam – świat teatru, a właściwie język teatru, jest bardzo uniwersalny. To jest prawie jak muzyka klasyczna, albo nawet muzyka w ogóle. Na całym świecie jest tak naprawdę jeden język teatru, którym możemy się porozumieć w każdym kraju i to wygląda tak, że ja mówię do reżysera po polsku, on odpowiada mi po węgiersku i obydwoje wiemy, o co chodzi. To jest takie porozumienie czysto teatralne, to przekaz emocji, dzięki któremu jesteśmy w stanie porozumieć się bez słów.

Bardzo dobrze pracuje się z Attilą Keresztesem, myślę, że to dobrze, że do Teatru Śląskiego przyjechał ktoś taki. Współpracujemy również ze wspaniałą scenografką, panią Biancą Imeldą Jeremias, która wykonała wspaniałe kostiumy. Uważam, że jeszcze takich kostiumów w tym teatrze nie było. Tacy ludzie z zewnątrz, z innych krajów, wnoszą zupełnie nowe spojrzenie, zarówno na twórczość Gombrowicza, jak i na naszą polskość. Dają coś od siebie, coś, co jest niezmiernie nowatorskie i interesujące. Ta „Iwona…” nie będzie nijaka. Nie wiem, czy to będzie się podobało publiczności i krytykom, ale nie mogę się nad tym skupiać. Muszę myśleć o swojej Iwonie, ale jestem pewna, że to przedstawienie jest czymś niezwykłym. Spektakl z pewnością posiada kolory, które są nowe w tym teatrze.  

J.G.: Czy uchyli Pani rąbka tajemnicy i zdradzi, czy podczas prób doszło do jakichś zabawnych epizodów?

A.R.:
Mogę opowiedzieć o próbie generalnej. Pierwsza próba generalna w teatrze to jest zawsze tzw. masakra, bo wszystko się sypie, pierwszy raz mamy kostiumy, pierwszy raz na scenie stoi scenografia, okazuje się zatem nagle, że sukienka jest za długa, kolega pociągnął i przez przypadek urwał mi rękaw, przewracamy się, itp... Podczas tej pierwszej próby miała miejsce sytuacja, kiedy grający króla Grzegorz Przybył miał mnie oblać. Ja myślałam, że to będzie woda - na wcześniejszych próbach to była woda. Kiedy przyszła próba generalna, nikt nie powiedział i chyba nawet sam król nie wiedział, że ta woda nie była już wodą. Kiedy więc mnie oblał, moje pierwsze wrażenie było takie, że to był jakiś alkohol i od teraz już nic nie widzę i będę niewidomą Iwoną - taka była moja pierwsza myśl. Po chwili dowiedziałam się, że to był płyn fluorescencyjny. Miałam po prostu świecić. Jak się jednak okazało, nie można tego płynu wylewać na człowieka, ponieważ wywołuje on wysypkę. Ja nie widziałam przez 3 minuty, podczas których musiałam stać nieruchomo na scenie, a w dodatku skóra mnie ogromnie swędziała. Wtedy reżyser przerwał próbę i powiedział: "Agnieszka natychmiast do łazienki przemyć oczy. Czy ty w ogóle widzisz? Czy masz oczy?" Na szczęście widzę, nic mi się nie stało i mogę zagrać Iwonę. Nie wiem, co jeszcze się wydarzy, bo na próbach ma miejsce wiele ciekawych sytuacji. Wczoraj również pierwszy raz próbowaliśmy zagrać scenę, w której Iwona je galaretkę. Pomysł był taki, żeby zjadła galaretkę i potem ją wypluła. Okazuje się, że galaretka w ustach bardzo szybko się rozpuszcza, w związku z czym przestaje być galaretką, a staje się po prostu wodą, więc kiedy wyplułam tę wodę, to oblałam całą swoją świeżutką, pierwszy raz ubraną ślubną sukienkę i teraz biedne panie muszą ją na nowo czyścić, bo galaretka przestała być galaretką. To są takie śmieszne sprawy, które bardzo często się zdarzają, ale generalnie ta nasza praca podczas tylu prób była bardzo spójna. Reżyser ma też dobre poczucie humoru, zatem takie sytuacje nie wytrącały nas z równowagi, tylko raczej wzmacniały i dawały dystans wobec spektaklu, który jest raczej trudnym przedstawieniem. To nie będzie na pewno komedia, ani nic śmiesznego. Pan reżyser znalazł w utworze Gombrowicza głęboko ukryte demony i w związku z tym, będzie to ciężki spektakl. Nie wiem, czy będzie się podobał, gdyż przede wszystkim będzie trudny w odbiorze. Jeżeli ktoś myśli, że przyjdzie na zwyczajną, szkolną „Iwonę …” Gombrowicza, to się raczej rozczaruje.  

J.G.: Czy ma Pani jakąś ulubioną scenę, albo kwestię?

A.R.:
Przede wszystkim Iwona nie mówi. Mam taką scenę - jest to scena z Innocentym, granym przez Marka Rachonia, w której pokazuje mi, jaka Iwona jest naprawdę: że nie da się jej tak po prostu pokochać, że jest okropna. Dużo mnie ta scena kosztuje, ponieważ Innocenty odsłania prawdziwą mnie. Jeśli chodzi o trudność zagrania Iwony, to mam taką scenę, kiedy książe Filip mówi, że mnie zdradził z Izą. I to jest chyba dla mnie najtrudniejsza scena do zagrania, bo muszę wydobyć z siebie bardzo prawdziwe emocje, które pokażą, jak bardzo mnie boli to, co mi zrobił. Pokazać to muszę jednak bez żadnych słów, bez żadnych gestów, bez nadekspresji, a widz musi zobaczyć, jak ja strasznie cierpię. Jako aktorka niewiele mogę zrobić, nie mogę szaleć i krzyczeć, bo Iwona nie mówi. Jest to dosyć trudne, żeby uruchomić monolog wewnętrzny i zawsze bardzo dużo mnie kosztuje ta scena. No i na pewno trudna jest scena ostatnia – scena mojego samobójstwa, kiedy to świadomie decyduję się odejść z tego świata i opuścić dwór, który doprowadził mnie do ostateczności. 

J.G.: Czy Iwona jest jedną z najtrudniejszych ról, jakie Pani do tej pory miała okazję zagrać?

A.R.:
Myślę, że tak, bo w „Iwonie…” chodzi o to, że nic nie mogę grać, mam po prostu być. To jest bardzo trudne, bo muszę zapomnieć o wszystkim, czego uczyłam się przez ostatnie 4 lata szkoły teatralnej i poczuć się tak, jakbym nic nie wiedziała na temat aktorstwa. Wtedy to będzie prawdziwa Iwona. Widz powinien mieć takie wrażenie, że (nie wiem, czy mi się to uda, może mnie zjeść stres na premierze, ale będę się starała, żeby to się udało) ja jestem Iwoną, a nie aktorką, która gra Iwonę. Tak, jakbym przyszła skądś, nie wiadomo skąd i weszła na scenę. Moim zadaniem jest, żeby widz nie widział we mnie aktorki. Jeśli mi się to uda będę niezmiernie szczęśliwa. Jest to jednak bardzo, bardzo trudne zadanie, ponieważ aktora zawsze ciągnie do tego, żeby coś zagrać, a potem reżyser mówi: "Nie, nie trzeba nic grać. Właśnie wtedy, kiedy nie będziesz grała, będziesz Iwoną". I faktycznie wczoraj, na tej pierwszej próbie generalnej, zauważyłam, że to działa. Właśnie wtedy wszyscy mówili: "tak, tak byłaś prawdziwą Iwoną!" A mnie się wydawało, że ja nic nie zrobiłam. I to właśnie było to – nic nie robić. Aktora jednak zawsze gdzieś tam ciągnie, żeby grać, ale walczę ze swoim aktorstwem bardzo głęboko. Myślę tylko o tym, co ja, ja Agnieszka, mogę tej Iwonie dać.  

J.G.: Nie pozostaje mi więc nic innego, jak życzyć Pani spełnienia wszystkich zamierzonych celów. Dziękuję za rozmowę.

A.R.: Dziękuję.

Agnieszka Radzikowska
– Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego w Krakowie, obecnie aktorka Teatru Nowego w Zabrzu, stale współpracująca z Teatrem Śląskim w Katowicach. Debiutowała w wieku 18 epizodyczną rolą w spektaklu „Chryje z Polską” w reżyserii Bogdana Toszy.

Joanna Garbarczyk
Dziennik Teatralny Katowice
26 lutego 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia