Gram na nerwach i własnych strunach głosowych

Rozmowa z Bożeną Zawiślak- Dolny

Bożena Zawiślak- Dolny chciała być zakonnicą. Dziś daje czadu w musicalach i operetkach Mówią, że ma piekielny temperament. Koncertowała podczas przyjęć. Siedząc pod stołem. Tak się wstydziła. Były to piosenki Fogga, po których ciotki i wujkowe bili gromkie brawa.

Wtedy Bożena Zawiślak- Dolny jeszcze nie wiedziała, że jej dorosłe życie będzie związane ze śpiewem. Tym bardziej że... sepleniła. To śpiewaczka wszechstronna, która z powodzeniem śpiewa w operetce i musicalu, nieobcy jest jej także repertuar oratoryjno-kantatowy. Ogromny sukces przyniosło artystce wykonanie songów Kurta Weilla w przygotowywanym przez Operę Śląską spektaklu "Zagraj mi melodię z dawnych lat" w reż. Józefa Opalskiego. Ostatni sukces tego gatunku to znakomita kreacja Aldonzy-Dulcynei w musicalu "Człowiek z LaManchy" M. Leigha, wystawionym w Łódzkim Teatrze Muzycznym i Operze Krakowskiej.

Jolanta Ciosek: Co się Pani w nogę stało, że aż but ortopedyczny był potrzebny?

Bożena Zawiślak-Dolny: Niech pani nawet nie pyta!

To w prawą, jak u mnie.

- Skręciłam. Całe życie coś sobie skręcałam.

To na pewno przez ten piekielny Pani temperament, o którym krążą legendy.

- Słowo daję, że flamenco nie tańczyłam.

( i ukochane) Carmen też Pani ostatnio nie śpiewała?

- Nie, ten czas już minął.

A kiedyś Lucjan Kydryński nazwał Panią najlepszą polską Carmen.

- To było w Krakowskiej Filharmonii. Kiedy zapowiadał Habanerę, powiedział, że jak słucha "Carmen", to ma wrażenie, że Bizet napisał ją dla mnie.

A dywan z czerwonych goździków z czyni się Pani kojarzy?

- Też z "Carmen". Pojechaliśmy na tournee do Hiszpanii. Spektakl odebrany był fantastycznie, a kiedy wyszłam do ukłonów, z balkonów posypał się grad czerwonych goździków.

Popłakała się Pani?

- No pewnie.

Szalony temperament, miłość do Carmen. Czy w Pani żyłach płynie kropla hiszpańskiej krwi?

- Nic z tych rzeczy. Pochodzę z Chełma Lubelskiego, a więc ze stron wschodnich.

To może mama lub tata lubili południowe rytmy?

- A to prawda. Maja mama, dziś 90-letnia pani, do 80. roku życia śpiewała w chórze, a ojciec grał na mandolinie.

A Pani gra na czymś?

- Na nerwach. I na własnych strunach głosowych. To ostatnie uwielbiam. Mimo ponad 30 lat na scenie kocham moją pracę, mam w sobie nadal ciekawość odkrywania nowych możliwości, każda rola bardzo mnie cieszy.

To prawda, że jest Pani wręcz nieprzyzwoicie pracowita?

- Prawda. Pamiętam, że jak przed laty przygotowywałyśmy z Hanką Chojnacką pierwszą "Carmen", nie wychodziłyśmy z teatru. Oglądałyśmy filmy i komentowałyśmy aktorki w roli Carmen: głowa jak królowa, piersi jak rogi byka, ręce jak wachlarze.

Jak wyglądało życie codzienne w Pani rodzinnym domu?

- To jest prawdziwy rodzinny dom, a raczej kamienica mojej mamy, którą dziadek kupił od Żydów w 1920 roku. Do dziś w pokoju stoi łóżko, na którym na świat przyszła mama, moje dwie siostry i ja. Mama śpiewała, tata dużo grał, a w imieniny i święta przychodzili goście.

Wtedy mała Bozia, bo tak przecież na Panią mówiono - śpiewała pod stołem?

- Tak, bo się wstydziłam, więc śpiewałam pod stołem lub w szafie. A wszystkie ciocie, wujkowie oczywiście, bili brawo i chwalili.

Czy już wtedy ktoś usłyszał ten piękny mezzosopran?

- Wtedy to ja śpiewałam piosenki Fogga, Przybylskiej. Wyobraża sobie pani takiego szkraba, który śpiewa:, Już nigdy nie usłyszę kochany twych słów". Do dziś, kiedy całą rodziną zbieramy się w czasie urodzin mamy, to nie obejdzie się bez wspólnych śpiewów. Kiedyś nawet interweniowała policja. No więc o moim glosie wiedziano, że dobry, ale nie zwrócono uwagi na moją wadę wymowy. A ja chciałam zostać aktorką dramatyczną. Nawet zdawałam do szkoły teatralnej w Warszawie. Przesłuchiwał mnie sam Andrzej Łapicki, piękny, w czarnej, skórzanej marynarce, co dla dziewczyny z niewielkiego miasta było wystarczającym przeżyciem. Do szkoły się nie dostałam, ale ukończyłam w Gdyni studium wokalno-aktorskie, w którym wykładała jego założycielka, słynna Danuta Baduszkowa, reżyserka i znakomity pedagog. Czarno-biała suknia, ciemne okulary, krwi-sto czerwone, długie paznokcie i gąszcz siwych, pięknych, krótkich włosów. Pamiętam jak dziś te dziesiątki wypalanych papierosów, "Carmenów". Włożyłam gigantyczną pracę, żeby "wyprostować" moje seplenienie. Najpierw Bogna Toczyska zajrzała mi do ust i kazała pokazać język, czy nie jest za długi - wtedy żadne ćwiczenia by nie pomogły. Na szczęście języka nie trzeba było ucinać, tylko ciężkie ćwiczenia logopedyczne, łącznie z kamykami w buzi dały rezultat. Już po egzaminie stwierdzono, że jestem mezzosopranem, a może też prawdziwym altem. Nad moim głosem czuwała już od tej pory świetna śpiewaczka Zofia Czepielówna- Schiller. Powiedziano mi też, że jestem za gruba. "Masz mieć 45 centymetrów w tali" - usłyszałam.

Toż szklanka ma więcej w obwodzie...

-Toteż zrozpaczona koleżanka wybuczała: "A co ja mam zrobić jak mam 49!" W studium dano nam ostry wycisk: stepowanie, szermierka, taniec klasyczny, współczesny, nie mówiąc już o zajęciach wokalnych i aktorskich.

W czym Pani debiutowała?

- Prawdziwym debiutem była rola Doroty w "Krakowiakach i góralach" na otwarcie nowej siedziby Teatru Muzycznego w Gdyni. Kochałam tę rolę. Szalałam w niej, mogłam dać upust temperamentowi. To było marzenie Baduszkowej: doczekać nowego teatru. Biedna nie doczekała otwarcia, zmarła rok przed, czyli.... Boże, nie rozmawiajmy o datach, bo strach pomyśleć, jak to było dawno. Teatr Muzyczny i Opera Bałtycka to były wówczas moje sceny. Tam zaczynałam w wielkim repertuarze ,w Operze rolą Olgi w "Eugeniuszu Onieginie", Jadwigą w "Strasznym Dworze", Magdaleną w "Rigolettcie". Wiele wspaniałych ról grałam też w Teatrze Muzycznym, tytułową "Pericholę" w reżyserii Gruzy, w "Skrzypku na dachu" czy w kultowym spektaklu "Kolęda nocka" Ernesta Bryła. W 1988 roku przeniosłam się do Krakowa, do Opery i Operetki na zaproszenie Ewy Michnik. Tu śpiewam do dziś. Pamiętam jak przyjechałam z jedną walizką do Krakowa. Byłam już po sukcesach na Wybrzeżu, a tutaj musiałam wszystko zaczynać od początku.

Gdyby miała Pani wymienić bez zastanowienia te kilka najwspanialszych ról, to:

- Było ich mnóstwo. Kopciuszek, Arsace w"Semiramidzie", Kornelia w ,Juliuszu Cezarze", Rozyna w "Cyruliku sewilskim" i zawsze każda Carmen, a było ich kilka. Ale też "Nabucco", "Hello, Dolly", "Faust" " Księżniczka Czardasza". I jeszcze ostatnio Hrabina w "Damie pikowej", "Traviata",, Baron cygański' wiele innych. Przez cały okres krakowski towarzyszyły mi Songi Kurta Weilla, które wbił mi w głos i w ciało Józef Opalski.

Musimy kończyć ten "spis cudzołożnic".

- Pamiętam też, jak Maria Fołtyn robiła "Łucję z Lammermooru". Byłam obsadzona w malutkiej roli Alice. To był mój początek w Krakowie. Fołtynka roztropnie powiedziała: "Za mała rola jak na wejście w teatr. Ty musisz zaistnieć większą". I przerobiła postać na kreację. Grałam niewidomą staruszkę z piekielną charakteryzacją. Praktycznie nie schodziłam ze sceny. Łucję śpiewała KrystynaTyburowska - była wspaniała. Ale proszę pamiętać, że moją wielką miłością były i są także operetki i musicale. W nich dawałam czadu. Podobno.

Jest Pani konfliktowa w pracy?

- Nieeee! Raz ścięłam się z Konradem DrzewieckinL Robiliśmy "Carmen", a ja byłam już po dwóch realizacjach. Kazał mi zapomnieć o obu, być jak biała kartka, na której miałam od nowa budować postać. Buntowałam się, ale on miał rację. To była piękna, roztańczona rola. Polem graliśmy w Warszawie, w teatrze Roma za dyrekcji Bogusława Kaczyńskiego, znanego z bardzo tradycyjnego podejścia do inscenizacji Przyszedł na próbę, zobaczył mniew czarnej peruce i w kostiumie jak z papy, który hamował wszystkie moje ruchy. Zażądał zdjęcia peruki i założenia w miejsce kostiumu białej halki. Tańczyłam boso. Na premierze zrobiłam niezły numer. Zauważyłam na scenie leżące cygaro - zostało z I aktu. Wzięłam w dwa palce prawej nogi, podałam do lewej ręki i włożyłam do ust. A wszystko podczas arii. Sama nie chciałam wierzyć, że to mi się udało.

A "kogut" to dla śpiewaka straszne przeżycie?

- Straszne. Zdarzył mi się może dwa razy, ale częściej dotyczy to tenorów. U kobiet to jest raczej "kurka". To jest straszny stres, jeżeli nie uda się dźwięk i wtedy nic na to nie poradzisz. Trzeba śpiewać dalej.

- Kiedyś, siedząc w swoim pięknym domu, będzie Pani mogła powiedzieć córkom: prześpiewałam i przetańczyłam życie...

- Żeby to była prawda.... Choć po części tak jest Przede wszystkim będę śledziła ich kariery: starsza córka jest już aktorką w Teatrze Słowackiego, a młodsza skończyła resocjalizację i zastanawia się, czy nie pracować w więzieniu lub policji.

Nie chciała iść w ślady mamy?

- Po części poszła. Ja też w młodości chciałam być milicjantką. Potem zakonnicą.

Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
6 września 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...