Gustaw

Przez miniony tydzień siedziałem w Katowicach na festiwalu teatralnym "Interpretacje", i nie miałem zbyt wiele czasu na zerkanie w telewizor, bo rzadko wracało się z teatru przed północą. Rzeczywistość medialna uciekała przede mną jak ranny łoś. Ale została rzeczywistość, a ta nie zawsze jest łaskawa - w czwartek odszedł Gustaw Holoubek.
To był wstrząs. Wszystko dookoła straciło swój nominał, jak zawsze kiedy umiera ktoś bliski. Stąpałem tego dnia po scenicznych deskach katowickiego teatru, na których on 60 lat temu zaczynał swój aktorski los. Dyrektorował śląskiemu teatrowi przez lat siedem lat. Zostawił w nim trwałe ślady, ale i Górny Śląsk dał Gustawowi wiele. Przez ostatnie 15-lecie widywałem się z Gustawem dość często na obiadach w "Czytelniku". W rozmowach [z jego inicjatywy], jakie się tam toczyły, sprawy jego "śląskości" pojawiały się nieustannie. On kochał Śląsk, nie!, on kochał ludzi, którzy żyli wokół kopalń i hut. Za to ich kochał - jak publicznie mawiał - że swoją życiową prostotą wymogli na nim prostotę jego zawodowego kunsztu. Ale wtedy, po wojnie, teatr jeździł do ludzi; do 40 miast i robotniczych dzielnic wokół swojej siedziby. Widzowie tamtych lat byli dla niego rezonatorami prawdy, kiedy Gustaw rósł i kształtował swój wielki talent. Stąd jego szacunek i dlatego jego "śląskość" ciągle wracała do stolika w "Czytelniku", na ulicę Wiejską w Warszawie. Tu miała swój stały ołtarzyk. Dzięki niemu wielu biesiadników zaczynało fascynować się naszymi stronami. A niektórzy chcieliby się "zapisać" do Ślązaków: do narodowości śląskiej, gdyby taka zaistniała. Nasze wspólne obiady w "Czytelniku" były przede wszystkim towarzyskimi biesiadami wykształciuchów: jedzenie "oczywistą oczywistością", i pretekstem do przyjacielskich, wielogodzinnych gawęd. Mieliśmy tam [mamy jeszcze!] swój wydzielony kąt, do którego dostęp mieli nieliczni, a ci najzacniejsi musieli mieć co najmniej 70 lat. Byli tacy, co w porze obiadowej przychodzili [a może i przyjeżdżali z innych miast] do "Czytelnika", by obejrzeć Gustawa Holoubka, Tadeusza Konwickiego, Henryka Berezę, Janusza Głowackiego czy Andrzeja Łapickiego. Byliśmy dla nich jak stare sztambuchy wystawione w witrynie sklepu. Albo rzadkie okazy w zoo. Ale zawsze kiedy pojawiał się Gustaw jaśniało, bo przynosił swój wdzięk, swoją promienną inteligencję i swój wór dykteryjek, często magicznie sprośnych. Lubił nas zabawiać, choć połowa jego opowieści dotyczyła dziwactw zza kulis teatrów i sięgały one czasów Bogusławskiego, ojca polskiego teatru. Jego dowcipy żydowskie i szmoncesowe anegdoty były genialnymi perełkami Guciowego aktorstwa. Choć wcale nie grał. Podobnie zresztą jak jego opowiastki o gejach. W jego gałach, uszach i ledwo uruchamianych dłoniach mieniły się całe światy. Uzgadnialiśmy także, jeśli tak można powiedzieć, otaczającą nas rzeczywistość. Tę konkurencję ćwiczyliśmy już w salonie Stasia Dygata, na ulicy Jolliot-Curie, w zamierzchłych czasach Władysława Gomułki. Wtedy często ulatywała z nas radość, Gustawa napadała wściekłość; wtedy nosiło go - w kawiarni "Czytelnika" także! - W stronę kazań Piotra Skargi, albo Wielkiej Improwizacji Adama Mickiewicza. I przeciwnie, wszak mieliśmy długotrwałe nawyki podsłuchiwanych: szeptaliśmy pomiędzy sobą, kiedy partyjne łososie parły w górę na tarło. Nigdy przy naszych biesiadach nie było nudy ani kostyczności, bo w istocie psociliśmy do potęgi. Prognozowaliśmy także polską przyszłość, często z wielką koherencją. Przenicowaliśmy co najważniejszych polityków, stawialiśmy ich niczym kukiełki w najgorszych sytuacjach, którym nie byli w stanie sprostać. Rżeliśmy z ich marnoty. Było to filetowanie ryb w nadmorskiej wędzarni półwyspu helskiego bez oporządzenia sanitarnego. Naszą lukrecją były kobiety. Żony nasze i naszych przyjaciół, historyczne korowody kobiet fascynujących, i różne babusy udających kobiety. Ale o tym trudno mówić, choć zdarzało się, że popadaliśmy w mizoginizm. Przy naszym stoliczku wszyscy byli wielożenni [za wyjątkiem H.B.], mieliśmy cały pakiet teściowych i dzieci, więc było o czym "rządzić", jak mawiają na Opolszczyźnie. Oczywiście, plotkowaliśmy na potęgę, ale nie przekraczaliśmy granic branż artystycznych. Gucio nie będzie już przychodził do naszego stoliczka. PS. Z okazji 40. rocznicy tzw. wydarzeń marcowych pan prezydent zaprosił do swojego pałacu żyjących uczestników - za wyjątkiem Adama Michnika - i wręczał im odznaczenia. Z tego faktu wnoszę, że Lech Kaczyński zaliczył Adama Michnika w poczet ludzi nieżyjących. Boże! W ten sposób doszło do mnie, że w jednym tygodniu straciłem nie jednego, a dwóch przyjaciół. Mam nadzieję, że pogrzeby nie będą nachodziły na siebie w czasie, bo nie zdążę przemieścić się z jednego krańca Warszawy, na kraniec drugi.
Kazimierz Kutz
Gazeta Wyborcza Katowice
17 marca 2008
Portrety
Gustaw Holoubek

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...