Hamlet nie dla geeków

"Hamlet" - reż. Lyndsey Turner - Barbican Theatre (NT Live)

Hamlet - rola życia każdego aktora dramatycznego. Napisany szeroko i wielobarwnie, z rozmachem, fantazją i szczyptą szaleństwa. Trochę nierozważnie, bardzo romantycznie, zaskakująco przenikliwie. I właściwie w przypadku londyńskiej realizacji Lyndsey Turner - chwała Szekspirowi za to. Benedict Cumberbatch jest szaleńcem bardzo dobrym. Wyrafinowanym i rozumnym. Tak rzadko spotyka się zmyślnych książąt z fantazją.

Czemu Hamlet wariuje? Bo, parafrazując Herberta, to jedyne wyjście dla kogoś wierzącego w kryształowe pojęcia, a nie w glinę ludzką. Gdyby nie udawał obłędu, pozabijał by niechybnie wszystkich. Z zimną krwią i bez rękawiczek. Przecież do szału doprowadza go już zdystansowana Ofelia (świetnie dozująca szaleństwo Sian Brooke), gdy pozornie niezaangażowana zwraca mu listy z wyznaniami miłosnymi. Zresztą gdyby nie jego wariactwa, głowa pełna fantazji, mar i widziadeł, lub, jak kto woli, niespotykana wrażliwość dająca mu przystęp do światów poza ludzkim pojęciem, nie byłoby dramatu, konfliktu, obłędu złamanych serc, skruchy, pokuty i zemsty.

Cumberbatch zbudował wiarygodną postać, z krwii i kości. Targaną skrajnymi uczuciami, ale konsekwentną w swojej naturze. Ludzką, rozumną i cierpiącą. Stojącą po stronie prostoty i prawdy. Swojski Hamlet w szarym swetrze już w scenie przyjęcia na zamku zostaje postawiony w opozycji do królewskiej pary - wymuskanego Klaudiusza, noszącego się z angielska (precyzyjny i spójny w budowaniu postaci Ciarán Hinds), w nienagannych garniturach, z wypomadowanym włosem i jego żony, Gertrudy (Anastasia Hille), występującej tutaj w przepysznej toalecie, z pióropuszem na głowie i rozpustą w oku.

Już kostiumy poszczególnych postaci mówią co nieco o ich charakterze. Zarówno niewymuszony, codzienny, nieco liryczny strój Ofelii jak i podróżniczy image wytatuowanego Horacego klasyfikują ich naturalnie do frakcji Hamleta. Dość prosty i skuteczny w odbiorze zabieg, skłania poniekąd widza do opowiedzenia się po stronie księcia. W końcu ze swoim buntem wobec wyrządzonego mu zła, garścią naprawdę trafnych przemyśleń o ludzkiej naturze i całą gamą uczuć, które targają nim jak liściem, jest nam tak bliski. Ludzki aż do szpiku kości. Werdykt widza przypieczętuje przekorna scena, w której z bronią wycelowaną w pierś zdradliwego wuja, cofa się przed pociągnięciem za spust, bo przecież nie godzi się pozbawić życia człowieka zatopionego w modlitwie.

Przedstawienie ma kilka dobrych rozwiązań reżyserskich. Na przykład światło. Punktowe - przy monologach Hamleta, wygłaszanych przy udziale innych postaci dramatu. Podąża za nim gdy przechodzi przez stół, aż do proscenium, ruchome, aktywne i czujne. Na ciemnym tle, gdzie pozostałe postaci poruszają się w trybie slow motion, koncentruje całą uwagę widza na księciu i wypowiadanych przez niego słowach. Wraz z przyspieszeniem w jakim działają aktorzy w trakcie zmiany dekoracji między epizodami, efektywnie dynamizuje naszpikowany rozważaniami tekst. W ogóle w całym spektaklu światło pracuje bardzo skutecznie. Jasne i pełne w scenie z sali przyjęć w Elsynorze, eksponuje zbytek dworski dzięki ciepłym, migoczącym żyrandolom i odbijającej blaski zastawie. Jak czarne na białym, pod oczy jest nam tu podtykany Hamlet w szarym sweterku. Jego ascetyczny strój kontrastuje z bogactwem myśli. W kolejnym wzorowo oświetlonym tableau, Ofelia zmierza w głąb sceny, w stronę promieni padających z boku, by cicho utonąć w spienionych wodach strumienia. To zresztą nie jedyny intrygująco rozegrany epizod z córka Poloniusza.

Sztuka i natura to dwa punkty wokół których orbituje ta wiotka jak mimoza, osobliwa dziewczyna. Poznajemy ją, gdy starym aparatem robi zdjęcia pucharowi, z którego pewnie sączy się jeszcze niedopite wino. Pustemu, porzuconemu przez nieuważne sługi na środku olbrzymiej sali, samotnemu jak ona przedmiotowi. Później spotykamy ją w towarzystwie brata - naiwną, pełną życia, grającą z nim ufnie na cztery ręce na fortepianie. W ostatnim akcie, szalejącą z rozpaczy Ofelię, śpiewającą a capella, rozdziera żal po zasztyletowanym przypadkowo ojcu, lub po stracie Hamleta, a może po prostu po świecie, który był dobry, a nie przepełniony zdradą i obłędem jak ten, w którym przyszło jej żyć. W swoim obłąkaniu rozdaje pozostałym postaciom rośliny. Siada do fortepianu, ale nie umie z niego dobyć melodii. Niema i pokorna, odchodzi boso w głąb sceny.

W przedstawieniu jest też kilka dobrych scen komediowych. Na pierwszym miejscu plasuje się oczywiście ta z pyskatym Grabarzem (prześmieszny Karl Johnson w podwójnej roli ducha ojca Hamleta i Grabarza) w za dużym fartuchu, z popisowym numerem muzycznym, odśpiewanym do piszczela. Pozostałe nie są tak oczywiste. Najświetniejsze z hamletowskich monologów zaprawione zostały w spektaklu zabawowo-gorzką nutą. Defilujący po stole w czerwonym, żołnierskim mundurze Hamlet czyta „słowa, słowa, słowa‟, by chwilę po tym, próbując udusić się paskiem od własnego stroju, zadawać odwieczne pytania o sens ludzkiego istnienia.

Wyborny, ale już nie komediowy, jest też rozżalony Hamlet wyrzucający matce zdradę i ten wściekły, miotający pozornie obojętną Ofelią z jednego końca komnaty na drugi. Średnia przez większośc spektaklu Gertruda, okazuje się rewelacyjna, gdy relacjonuje Leartesowi śmierć Ofelii. Klaudiusz, beznamiętny i nużący w przydługawym monologu na przyjęciu w Elsynorze, zyskuje w oczach widza, gdy pojmuje bezmiar swojej bezduszności i przyjmuje na siebie, z całą świadomością, piętno bratobójcy. Postać króla, niespójna przez całe długie trzy godziny, nareszcie nabiera kształtu.

Dobry ten londyński spektakl. I bez kuglarskich sztuczek. A właściwie prawie bez. No bo jednak końcówka części pierwszej, w której scenę zasypuje grad wystrzelonej z obu kulis ziemi obrazujący, z iście hollywoodzkim rozmachem, degrengoladę na duńskim dworze, jest bombowa! I jeszcze fragmencik finałowego pojedynku w slow motion, w którym Hamlet niczym Neo z Matriksa nadziewa Leartesa na zatrute ostrze. Jakby nie było - w dechę to efekciarstwo!

A tak całkiem poważnie - bardzo sprawnie aktorsko, jednak bez nowatorstwa i wielopoziomowych odczytań, „Hamlet‟ Lyndsey Turner jest niezłą, dość wierną adaptacją najsłynniejszego dramatu Szekspira. Pozostawiający lekki niedosyt teatralnym geekom, spektakl spodoba się widzom, którzy znają i lubią tekst.

W końcu dobrze czasem usłyszeć na głos pytanie o naturę bytu albo sens istnienia. Tak czasem, od święta.

Marta Tomaszek
Dziennik Teatralny Wrocław
20 lipca 2019
Portrety
Lyndsey Turner

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia