Hamletyzacja Katowic

"Hamlet" - reż: Atilla Keresztes - Teatr Śląski Katowicach

Katowice zostały zahamletowane: Teatr Śląski zrobił naprawdę wiele, by z informacjami o przedstawieniu dotrzeć do jak największej liczby potencjalnych widzów. Kto nie mógł doczekać się premiery? Na pewno fani Szekspira, bo tak jest zawsze wtedy, gdy ktoś czuje się na siłach, by zmierzyć się z autorem-legendą. Na pewno czekali też stali widzowie Teatru Śląskiego - z ciekawością, jak na katowickiej scenie zabrzmi najbardziej znany monolog świata. Z pewnością czekała też widownia, którą reżyser - Attila Keresztes - przekonał swoją wersją "Iwony, księżniczki Burgunda" sprzed roku.

Oglądając „Hamleta” w Teatrze Śląskim nie ma się wątpliwości: sztuka jest efektem wysilonej pracy dużego zespołu specjalistów. Gdy powoli schodzi się widownia, aktorzy już są na scenie, gdzieś z oddali słychać smutne klawisze fortepianu, a niepokojąca, industrialna scenografia przykuwa uwagę co chwilę czym innym. Podczas czterogodzinnego przedstawienia pojawiło się kilka pomysłów, które warto zapamiętać na dłużej.

Od pierwszych zdań Hamletowi towarzyszy kamera, której czujnym operatorem jest Horacy (Adam Ender): oko kamery albo z innej perspektywy pokazuje główny wątek, albo chwyta detale, których z widowni nie moglibyśmy dostrzec. Łapany w kadr obraz przenoszony jest na ekrany ustawione po bokach sceny, co sprawia, że cały spektakl dociera do widzów dwutorowo. Wprowadzenie kamery na teatralne deski nie jest pionierskim zabiegiem, jednak twórcom należy się plus za śmiałe wyprowadzenie jej poza scenę i widownię: kamerzysta za bohaterami chodzi po foyer, zagląda za kulisy i przemyka po korytarzach. Pomysł ten sprawdza się także wtedy, gdy wyświetlane są wcześniej nakręcone fragmenty, np. śmierć tonącej we krwi Ofelii.

Sam Hamlet (Michał Rolnicki) po śmierci ojca, wzburzony postępowaniem matki, wpada w skrajne nastroje, od ekstremalnej melancholii, aż po wybuchy agresji, lecz takie zachowanie jest przecież dyktowane przez Szekspira, a nie do końca przez reżysera. Nieprzewidywalność zachowań Hamleta ratuje dynamikę przedstawienia, choć szkoda, że wiele jego kwestii wypowiedzianych zostało niedbale, zupełnie tak, jakby ponad słowami oszalałego i zagubionego bohatera postawiono jego ruch, energię czy mimikę (które zresztą nie raz udało się wykorzystać Rolnickiemu,  np. wtedy, gdy zmienia się w przerośniętego kilkulatka).

Zupełnie odmiennie można odebrać Klaudiusza;  wcielającego się w niego Grzegorza Przybyła przede wszystkim się słucha, i to z wielką uwagą. Aktorski złoty środek znalazła natomiast Agnieszka Radzikowska jako Ofelia: sceny z udziałem aktorki są autentyczne i przejmujące. Jej przypominające mantry, śpiewne kwestie hamowały akcję i najcelniej skupiały uwagę widowni.

Warto wyróżnić też wędrownych aktorów (Adam Baumann, Roman Michalski, Andrzej Dopierała), którzy swoją obecnością, czasem nawet bez użycia słów, równoważyli nastroje i pozwalali poczuć, że magia teatru w teatrze wciąż działa. A gdy pojawiają się znów, tym razem jako grabarze, budują jedną z najlepszych scen w całej sztuce, gdy kolorową, plastikową łopatką, groteskowo obficie rozsypując ziemię, wykopują kolejne czaszki ze sprytnie ukrytego w scenograficznej przestrzeni grobu.

W przedstawieniu momentami zacierają się granice między tym, co literackie, zgodne z Szekspirem, a tym, co w pełni teatralne. Dzięki zoomowi w kamerze można dojrzeć, że książka, którą gdzieś w głębi sceny czyta tytułowy bohater, to przecież Szekspir. Na scenie pracuje ekipa techniczna z Hamlet Crew, a sam główny bohater na piersiach nosi napis „Hamlet is dead” (pomysł pojawia się z dokładnie rocznym opóźnieniem, bo tyle minęło od prowokacyjnego „Bułhakow is dead” na innej z polskich scen).

„Hamleta” próbowano uwspółcześnić także na inne sposoby: metaliczny, pulsujący podkład muzyczny, strugi deszczu, wszędobylski dym, wentylatory i powszechne glany to tylko niektóre z nich. Dzięki scenograficznym pomysłom Mirka Kaczmarka widzowie obserwują akcję w mrocznej, dziwnie niepokojącej przestrzeni. Spektakl miał ambicję zawładnąć nie tylko sceną, lecz także przestrzenią wokół niej, co w dużej mierze udało się osiągnąć.

Mimo to, Szekspir wypowiedziany na deskach Teatru Śląskiego brzmi zaskakująco grzecznie i poprawnie, bo choć na scenie dzieje się dużo, to w widzach – niestety znacznie mniej. Kto więc znajdzie tam takiego „Hamleta”, jakiego oczekiwał? Fani Szekspira? Być może, choć z naciskiem na tych wiernych i konserwatywnych. Stali widzowie Teatru Śląskiego? Na pewno nie przepuszczą klasyki na swojej ulubionej scenie. Widownia, którą przekonują plastyczne reżyserskie wizje Attili Keresztesa? Pewnie tak, bo po spektaklu wśród widzów równie często słychać było „Hamlet”, co „Iwona…”.

Warto powtórzyć, że w spektaklu pojawiło się kilka naprawdę dobrych pomysłów, jednak „kilka”, jak na czterogodzinne widowisko, to za mało, by chciało się na ten spektakl wrócić, żeby znów zmierzyć się z tym, że źle się dzieje w państwie duńskim…

Julia Korus
Teatr dla Was
23 stycznia 2012

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia