Harold Pinter wciąż żyje!
rozmowa z Barbarą SassZ Barbarą Sass, reżyserem, rozmawia Gabriela Pewińska
Miała Pani szczęście poznać Harolda Pintera?
Była nikła nadzieja, że przyjedzie do Gdyni na naszą premierę. Zaproponowałam, by go zaprosić, bo słyszałam, że myśli o tym, by do Polski przyjechać.
Ostatni raz był tu w latach 60. w Zielonej Górze. W tamtejszym teatrze odbyła się polska prapremiera jego jednoaktówek "Kolekcja" i "Kochanek". Pinter był ponoć zachwycony spektaklem! Przyjaźnił się zresztą z reżyserem i szefem tamtejszego teatru Jerzym Hoffmannem (reżyser teatralny 1927-1991).
Nie wiedziałam o tym. My zamierzaliśmy wysłać Pinterowi zaproszenie do Gdyni, niestety, kilka dni później świat obiegła wiadomość, że Harold Pinter umarł. Mogę zatem powiedzieć, że dobrze znałam go tylko z daleka. Śledziłam wszystko, co o sobie mówił, co o nim mówili i pisali inni, z filmów, do których pisał scenariusze. Ostatnio wydano w Polsce trzy tomy jego utworów. Przeczytałam to od deski do deski raz jeszcze i odkryłam Pintera na nowo. Zakochałam się w tych tekstach. Nawet w tych mało znanych, których się właściwie u nas nie grywa.
Aż dziw, że grało się go w Polsce tak rzadko, choć w jego sztukach jest wszystko, co kocha scena: wyraziste konflikty, charakterystyczne postaci, żywy język...
Ktoś wyliczył, że było u nas tylko siedem wystawień "Urodzin Stanleya"! I to prawie wszystkie pod koniec lat 60., kiedy dopiero co zaczął pisać. Natomiast po wręczeniu mu Nobla, w 2005 roku, kiedy można było się spodziewać, że teatry wrócą do jego twórczości, nastała zadziwiająca cisza...
A niektórzy wieszczyli wtedy, że dopiero nadchodzi era Pintera.
I ja w to uwierzyłam! Ale okazało się, że od 2005 roku, oprócz montażu jego jednoaktówek w którejś ze szkół teatralnych, "Urodzin Stanleya" w Łodzi i mojego "Powrotu do domu", w Ateneum nie pokazano chyba nic więcej.
Jerzy Koenig powiedział kiedyś: "Pinter jest dla reżyserów, którzy umieją czytać literaturę".
Jak jest w moim przypadku, to się okaże. "Urodziny Stanleya" to sztandarowa sztuka Pintera, która była strasznie oprotestowana w Londynie, gdzie wystawiono ją pierwszy raz. Widzowie, którzy przyszli ją zobaczyć, byli na tego rodzaju poetykę zupełnie nieprzygotowani. Strasznie tupali! Oburzeni krzyczeli: Co się dzieje?! O co chodzi?! Dlaczego ci bohaterowie nie mówią wszystkiego?! Kim są?! Aktorzy zostali wygwizdani 29 razy. Ale zagrali do końca. Trochę prowokator z tego Pintera, ale myślę, że bym go polubiła.
Nad tymi "Urodzinami" ciąży jakaś klątwa... Napisał ją w kiepskim okresie swojego życia... Miał małe dzieci i musiał zarabiać na życie jako dozorca...
Ale potem ta sztuka była grana na świecie z wielkim powodzeniem! Mimo wszystko trochę się reżyserzy boją Pintera, a to jest przecież literatura, której nie trzeba odkurzać. Jak się w nią wczytać, to widać, że ona mogłaby być napisana przedwczoraj. Dziwi mnie, że młodzi twórcy, którzy próbują szukać innej konwencji w teatrze, wolą po wielekroć przerabiać Szekspira na "pomostówki i Leppera", zamiast się zająć tajemnicą naszego istnienia, o której pisze Pinter.
Jest niepopularny, bo jego teksty to nie jest teatralna publicystyka. Pinter to poezja.
Absolutna! Wystarczy choćby wsłuchać się w rytm jego dialogów. Wydaje się, że one są o niczym, a są bardzo ważne, bo mówią o wszystkim, co się dzieje między ludźmi. Pinterowskie rytmy to całe muzyczne frazy. Wciąż, niezmiennie ujmuje mnie jego sposób pisania o świecie.
Nie boi się Pani, że widz przyjdzie i spyta: Ale o co chodzi?
Mam wrażenie, że idea tego spektaklu jest dość oczywista, Może nawet za bardzo. Ale postaci pozostają tajemnicą, bo ich się nie da kompletnie rozjaśnić. I dobrze! Tak jest o wiele bardziej interesująco. Szczególnie dla aktorów. Generalnie, wszystko wychodzi od zwykłej sytuacji, z której powolutku rozwija się tajemnica. Odkrywanie tej tajemnicy to dla mnie frajda.
Pinter jest na dzisiejsze czasy?
To, co jest w tych tekstach, jest niezwykle współczesne!
Myślę, że ideę jego sztuk, tego teatru zagrożenia, świetnie oddaje opowieść samego Pintera, z czasu gdy dostał Nobla: "Mam za sobą pięć niezwykłych dni. W poprzedni czwartek wybrałem się do Dublina na festiwal moich sztuk i spędziłem tam wspaniały weekend. Teatr Gate zrobił mi fetę i wszystko to okropnie mnie zmieszało i wzruszyło. W poniedziałek, kiedy pojechałem na lotnisko, padał deszcz. Ze względu na kłopoty ze zdrowiem musiałem chodzić o lasce. Wysiadałem z samochodu, laska poślizgnęła się i upadłem, mocno uderzając głową o chodnik. Krew zalała mi czoło i płaszcz. Zabrano mnie do szpitala. Byłem tam cztery godziny, założono mi dziewięć szwów. Dopiero co przeżyłem w Dublinie wielki moment swojego życia, a zaraz potem miałem wrażenie, że umrę. Doszedłem do siebie, ale to była straszna huśtawka nastrojów. Dziś zaś przychodzi wiadomość o Nagrodzie Nobla. Ktoś powiedział mi, że jeden z kanałów Sky poinformował: "Harold Pinter nie żyje". Ale potem zmienili zdanie i oznajmili: "Nie, nie, dostał Nagrodę Nobla". I tak oto zmartwychwstałem"...
Tak, to cały Pinter... Niby wszystko idzie wspaniale, zgodnie z planem, a za chwilę wszystko runie w gruzy. Porównywał widza do przechodnia, który widzi zbiegowisko przyglądające się jakiejś ulicznej bójce. Co my wiemy o tych ludziach? Nic. Słyszymy może jedynie, jak coś na siebie wykrzykują. I on też stara się stawiać siebie w pozycji widza i aktora, który czemuś się przygląda, ale nie wie niczego do końca, bo uważa, że niczego do końca nie można powiedzieć ani przewidzieć. Ta tajemnica u niego jest najwspanialsza.
Pinter w Gdyni
"Urodziny Stanleya"
Barbara Sass reżyseruje w Teatrze Miejskim w Gdyni sztukę "Urodziny Stanleya", autorstwa Harolda Pintera. To pierwsza premiera, przygotowana przez nowego dyrektora teatru Ingmara Villqista. W "Urodzinach Stanleya" grają Małgorzata Talarczyk, Katarzyna Bieniek, Eugeniusz Kujawski, Piotr Michalski, Grzegorz Wolf i Rafał Kowal. Scenografia Paweł Dobrzycki. Premiera 7 lutego.