Hegemonia apodyktycznego twórcy

5. Chorzowski Teatr Ogrodowy Sztygarka

Tegoroczny Chorzowski Teatr Ogrodowy zwieńczył "Villqist-day", czyli program obejmujący przedstawienie teatralne oraz pełnometrażowy film fabularny Ingmara Villqista, dramatopisarza i reżysera rodem z Chorzowa. Widzowie, którzy zobaczyli "Taką fajną dziewczynę jak ty", graną w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, oraz "Ewę" (premiera 19 września), opuszczali Sztygarkę z mieszanymi uczuciami - to niezwykłe, że spod ręki jednego twórcy mogą wychodzić rzeczy tak diametralnie różne. I to diametralnie różne pod względem wartości artystycznej, bo o ile debiut filmowy okazał się dziełem zdolnym rzucić na kolana, o tyle bielska sztuka wołała o pomstę do nieba, i to mimo dobrego aktorstwa

Opowieść o znojach prostytutki

„Nie odczuwam potrzeby dyskutowania z kimkolwiek na temat moich sztuk. To jest mój świat i dzielę się z nim z czytelnikiem i z publicznością” – stwierdził I. Villqist w wywiadzie przeprowadzonym przy okazji premiery sztuki „Taka fajna dziewczyna jak ty”. I zdaje się, że to był pierwszy z błędów kardynalnych popełnionych przez reżysera, bo gdyby jednak reżyser złamał swoją zasadę i wysłuchał krytycznych opinii na temat swoich inscenizacji, uchroniłby się przed tak spektakularną wpadką.

I nawet nie ma możliwości podzielenia się odpowiedzialnością z kimkolwiek, ponieważ Villqist swoją osobą całkowicie zdominował spektakl. Nie tylko go wyreżyserował, ale również napisał tekst sztuki oraz przygotował scenografię – nie wiadomo, czemu nie zdecydował się również zagrać. Dla jednych będzie to najpełniejszy przejaw woli artystycznej, konstytuującej dzieło od początku do końca, dla innych – dziwaczna hegemonia apodyktycznego twórcy. Jak wiadomo, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, więc nie wdając się w tego typu dywagacje, pozostaje skupić się na analizie samej sztuki.

„Taka fajna dziewczyna jak ty” to historia dwóch sióstr – starszą, Matti, gra Marta Gzowska-Sawicka, natomiast młodszą, Hanni – Anna Guzik. Wiadomo, że dziewczęta są całkowicie same na tym podłym świecie, nie mają rodziców, bliskiej rodziny, a złośliwy los robi absolutnie wszystko, aby solidarnie połamały nogi na krętych, wyboistych ścieżkach życia. Jakby nieszczęść było mało, Hanni wydaje się dziewczynką z lekka upośledzoną (ze sceny pada kwestia o „wzięciu ze szpitala”, co może sugerować jej pobyt w instytucji o miękkich ścianach i z zasady pozbawionej klamek), która nie ma pojęcia o funkcjonowaniu realnego świata. Traktuje pluszowe zwierzaki jak istoty z krwi i kości, nie rozumie, do czego służą pieniądze i dlaczego Matti tak często pracuje w nocy, w dodatku w tak wyzywającym stroju…

Podobnych wątpliwości nie ma za to widz – mniej więcej po 5 minutach spektaklu rozszyfrowuje pilnie strzeżoną tajemnicę Matti, która własnym ciałem zarabia na utrzymanie siebie oraz zdziecinniałej siostry. Trudno bowiem mówić o jakieś skomplikowanej grze w sensy i znaczenia, ba! nawet niewinnym flircie z publicznością, jeśli kandydatkę na córę Koryntu od razu na wstępie odziewa się w wyzywający, erotyczny strój i na wszelki wypadek szuflą dorzuca się dwuznaczne wskazówki, aluzje i naprowadzenia.

Wypreparowanie treściowej esencji z „Takiej fajnej dziewczyny jak ty” przysparza krytykowi wiele problemów, bo jakie prawdy sprzedaje się w pakiecie z tym spektaklem? Że życie jest ciężkie, a życie kobiet to już szczególnie. Że trudy egzystencji niekiedy prowadzą do wpadnięcia w sidła prostytucji. Że kapłanki płatnej miłości mają szczególnie niesprzyjające warunki pracy i nie chroni ich kodeksowa regulacja. I że w sumie to każdy zasługuje na prawdziwą miłość i szczęście, tylko czasem człowiekowi w życiu nie wychodzi.

Jak widać, strona merytoryczna nie porywa, no, chyba że ktoś gustuje w ckliwych opowieściach o znojach dnia powszedniego. Jednak bardziej wybredni przyznają, że choćby nawet przetrząsnąć ten spektakl przez sitko o najdrobniejszych oczkach, choćby pieczołowicie rozebrać go na kawałki – nie znajdzie się nawet piędź tej skandynawskiej, ibsenowskiej grozy egzystencjalnej, która tak bardzo fascynuje Villqista.

W tej historii wyraźnie brakuje metafizycznej głębi, a jej finał pozostaje – delikatnie mówiąc – niejasny w sensie najzupełniej pejoratywnym. Matti wyjeżdża na kilka dni, złapawszy „ekstrazlecenie” na usługi seksualne, zaś pod jej nieobecność do Hanni dzwoni jeden z byłych klientów. Od słowa do słowa umawiają się, że mężczyzna przyjdzie do dziewczyny pod pretekstem bawienia się jej maskotkami. Widownia wstrzymuje dech, sądząc, że dojdzie do mrożącej krew w żyłach sceny z wykorzystywaniem niewinnej, naiwnej istoty przez brutala w spodniach. Tymczasem zjawia się facet przebrany za różowego misia, z którym Hanni tańczy w takt sentymentalnej muzyki. I… nic. Następuje przeskok w czasie i spektakl wieńczy groteskowa scena, gdy Matti pyta siostrę, czy nie może odesłać kilku klientów, bo chciałaby zostać w domu ze względu na złe samopoczucie. Okazuje się, że Hanni znienacka przedzierzgnęła się w rozchwytywaną, triumfującą prostytutkę, a jej siostra może tylko pomarzyć o takich zarobkach.

W zamyśle najpewniej miało wyjść ironicznie i absurdalnie, a wyszło niespecjalnie (wzbraniam się przed stwierdzeniem, że żałośnie). Nie wiem, jaki wniosek powinien wypływać z takiego zwieńczenia fabuły, bo chyba reżyserowi nie chodzi o to, by udowodnić, że mężczyźni raczej gustują w małych, niewinnych dziewczynkach niż dorosłych, ognistych brunetkach. Podobnie nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla komplikacji psychologicznych – jakim cudem Hanni, która nie może pojąć, że pluszaki nie marzną na przystankach nawet w najzimniejsze noce, zgadza się na naruszenie własnej nietykalności cielesnej przez obcego mężczyznę? Słowem: jak wyglądała konfrontacja świętej naiwności z pojęciem „seksu”, moment inicjacji, szok napastowanego dziecka?

Podobno leżącego się nie kopie, jednak rzetelność wymaga, aby wspomnieć jeszcze o ewidentnych błędach w inscenizacji. Podstawowy zarzut dotyczy całkowitego braku napięcia w spektaklu. Cała fabuła toczy się w kawalerce dziewcząt, pada mnóstwo słów i właściwie nic się nie dzieje. Poszczególne epizody są oddzielane gaszeniem światła – a trzeba przyznać, że gaśnie ono w momentach szczególnych, tj. wówczas, gdy widz ma nadzieję zobaczyć za chwilę coś istotnego, coś, co znacząco wpłynie na rozwój akcji. Niestety, oczekiwania okazują się daremne. Nawet przełomowy taniec z pluszowym misiem nie nosi znamion, jakie powinny charakteryzować scenę kulminacyjną z prawdziwego zdarzenia.

Najmocniejszą stroną „Takiej fajnej dziewczyny jak ty” pozostaje aktorstwo. Jakkolwiek by Villqist nie narozrabiał podczas robienia tego spektaklu, to dobór aktorek okazał się strzałem w dziesiątkę. Obie starały się wycisnąć maksimum treści i ekspresji z zaprojektowanych dla siebie ról (choć nie miały łatwego zadania, trzeba przyznać). Zarówno Anna Guzik, jak i Marta Gzowska-Sawicka wykreowały wyraziste, zapadające w pamięć postaci. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałby ten spektakl, gdyby pozbawić go filaru, jaki stworzył ich dobry, aktorski warsztat.

Monika Adamczyk
Dziennik Teatralny Katowice
31 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...