Hipsterskie disco polo, czyli nieogarnięta kuweta w Teatrze Wybrzeże

"Święto Winkelrida. Rewia narodowa" - reż. Marcin Liber - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Teatr Wybrzeże, realizując swą misję teatru repertuarowego w aglomeracji, musi być różnorodny pod wieloma względami, bo spoczywa na nim odpowiedzialność za wysoki teatr dramatyczny i stan umysłów mieszczańskich oraz elitarnych na terenie zamieszkałym przez co najmniej milion osób. Stąd konieczny płodozmian i stała dywersyfikacja adresatów.

Zaproszenie modnego duetu Liber/Cecko to jasna dedykacja: będzie dla hipsterów. Zawsze jestem ciekaw pomysłów na teatralność wyprodukowanych przez wyobraźnię Marcina Libera, prawie zawsze moją suicydalność podkarmiają teksty drugiego Marcina, który wydaje się ciągle wierny obwieszczeniu z Manifestu lingwistycznego (Wyprodukowaliśmy sobie taki świat, na jaki nas nie stać. Jesteśmy przerażeni i zachwyceni. Wrzeszczymy dopóki wrzemy. Wiemy za dużo. Z każdym dniem jest coraz gorzej). Po sukcesie "Fahrenheita 451" para głównych realizatorów w stałej już dość ekipie (MM + M. Kaczmarek, Mixer i Filip Kaniecki) podjęła się nowego wyzwania.

Najciekawsze są wykopaliska

Cezary Niedziółka, główny odpowiedzialny za wybór tytułów w Teatrze Wybrzeże, uwielbia wynajdywać, odkrywać, przywracać i odkurzać. W ramach jego "Po trochu wyciągane z lochu" po raz kolejny zapoznaliśmy się z tekstem nieruszanym od lat. Spróbujmy sobie zwizualizować sytuację związaną z genezą utworu. Jerzy Andrzejewski i Jerzy Zagórski napisali "Święto Winkelrida" na konkurs ogłoszony wiosną 1944 roku przez Konspiracyjną Radę Teatralną. Już tytuł świętokradzko nawiązywał do jednego z największych mitów założycielskich polskiego romantyzmu patriotycznego. W powietrzu wisiało Powstanie Warszawskie, konkurs oczekiwał "patriotycznej sztuki na temat współczesny" a para autorów serwuje satyryczną komedię, rozprawiającą się bezceremonialnie ze świętościami! To był krzyk, który w zamyśle twórców miał dotrzeć do młodzieży i urefleksyjnić, zapobiec, ocalić pokolenie. Szacowne Jury (m.in. Maria Dąbrowska, Leon Schiller) odrzuciło sztukę jako propozycję nie na temat, tekst ukazał się drukiem w 1946 roku, dziesięć lat później z sukcesem wystawił go w Łodzi Kazimierz Dejmek. Potem jeszcze tylko dwa ujawnienia, oba w 1985 roku (Kielce i Gdynia) i cisza do odkrycia C. Niedziółki. Smakołykiem uzupełniającym jest informacja o udziale w Dejmkowym spektaklu Ryszarda Ronczewskiego - w kredytach znajdujemy piękny zabytek: Chór cesarskich - Ronczewski Ryszard i komparsi. Dla badaczy to cymesy, a dla widzów?

Kolejny gwałt na tekście

Marcin Cecko przepisał "Święto Winkelrida" tak inwazyjnie, że powstało w rezultacie "Święto Winkelrida. Rewia narodowa" autorstwa Andrzejewskiego, Zagórskiego i Cecki. Rzecz dzieje się w 20. rocznicę wyjścia Szwajcarii (w nazwie, bo w metaforze Polsce) z Unii Europejskiej a nie w dawnych czasach w niewielkiej górskiej miejscowości szwajcarskiej 20 lat po wielkim zwycięstwie jak w wyjściowym tekście. W oryginale jubileusz ma uświetnić spektakl nawiązujący do historycznych wydarzeń, ale przygotowania do fety nie idą jak po maśle. Pojawienie się syna bohatera komplikuje sytuację, powstaje przestrzeń do dyskusji i dygresji. Andrzejewski i Zagórski nie tylko obśmiewają władzę, ale przemycają uogólnienia na temat władzy, tyranii i słabości człowieka, które do dzisiaj są celne i aż się proszą na współczesne przełożenie, jak choćby takie wyznanie Burmistrza:

"O, rządzenie nie jest rzeczą łatwą! W każdym razie nie polega ono na mówieniu wszystkiego, co cię wie, ani na czynieniu wszystkiego, co się należy. To bowiem dwie drogi prowadzą zawsze niezawodnie do utraty władzy."

Spektakl gdański rozgrywa się w trzech przestrzeniach: górnym foyer (intro z piosenką i w zabawnych kostiumach), scenie wraz z publicznością (część zasadnicza) i na scenie z publicznością na widowni (bardzo krótki drugi akt, już chyba tradycyjnie u Libera - p. "Fahrenheit"). Po kilkuminutowej prezentacji i piosence aktorzy zapraszają widzów na spektakl właściwy, prezentując krzykliwie transparenty z wypisanymi przez siebie hasłami. Najzabawniejsze to "Teatr Wyżebrze", fajne np. "Żądamy obietnic" czy "Zbieram na odwagę" i najważniejsze chyba dla twórców i najtrudniejsze dla mnie do rozkminienia to "Teatr jest jak napalm o poranku" - mimo szczerych chęci nie śmieszy, a wprowadza w semantyczne zakłopotanie.

Cecko nadpisał nad tekstem sprzed ponad 70 lat osobną opowieść o powstawaniu gdańskiego spektaklu. Pomysł ściągnął trochę z "Artystów", dialogi Martina i Martena (dramaturga i reżysera) brzmią jakby znajomo. W rezultacie powstała komedia/niekomedia podlana osłabiającymi momentami inteligencję przemyśleniami na temat Polski i współczesności, niesmacznym autotematyzmem i żenującymi grepsami, w których gubili się nawet liczni na premierze śmiecherzy.

Niezamierzony kicz, czyli autoparodia "nowego teatru"

Dzieje się dużo, jak zwykle u Libera. Mikroporty, głośna muzyka, najczęściej wykorzystywanymi rekwizytami są tuby strzelające konfetti. Wszystko jest dobre do skręcenia beki - choćby niemy protest w teatrze. Grają techniczni oraz inspicjent, mamy odnieść wrażenie, że ekskluzywnie podglądamy work in progress, ale techniczni są usztywnieni, co nie dziwi. Przeważa nonszalancja i niby udawana niechlujność, co ciekawsze fragmenty są urywane, gdy zaczynają coś obiecywać (np. dialog Pitera z Czarlsem). Jakiekolwiek teatralne oczywistości są niemile widziane - Michał Kowalski jest świetnym aktorem, co wiemy od dawna - pewnie dlatego siedzi przez większość spektaklu odwrócony plecami do spectatorów. Bezpieczniki w rodzaju "W teatrze wszystko jest możliwe" czy "po to dekonstruujemy polskość, żeby dowiedzieć się, czym jest" oraz podkreślanie umowności i wieloznaczności teatru i sztuki mają chronić przed zaszufladkowaniem, ale nie bronią przed oceną: to semantyczna pulpa. Koktajl Jezus Maryja, nieprzebrany, niski intelektualnie, przegadany, za długi. Poziom ogólnej refleksji nie przekracza wyobrażeń Amerykanów o budowie świata i po prostu uniemożliwia jakikolwiek dyskurs oraz interpretację.

Jestem przekonany, że Marcin Liber potrafi zrobić dobry spektakl, ale w tym przypadku popełnił błąd gatunkowy. Zderzenie komedii satyrycznej z "nowoteatralnymi" przemyśleniami nt. wszystkiego rozwaliło prezentację. Już nie tylko widzowie nie ogarnęli całości, zresztą z reguły nikt nie ogarnia całości na tego typu spektaklach. Kuweta nie została ogarnięta przez twórców, miało być epicko i śmiesznie, jest sucho.

Plusy dodatnie

Profesor Ciechowicz w takich sytuacjach pytał mnie zawsze: A czy coś pozytywnego może pan zauważył? Jest tego trochę.

Marek Tynda potwierdził rezydencję w klasie mistrzowskiej. Zmieniony fizycznie zaprezentował po raz kolejny tę charakterystyczną, niegdyś wydawać się mogło, że endemiczną (TP we Wrocławiu), lekkość i swobodę grania. Energetyczna Dorota Androsz, coraz częściej zapadający w pamięć Cezary Rybiński i Maciej Konopiński zajmują pozostałe miejsca w karocy.

Jak zwykle, można powiedzieć, poruszyła scenografia Mirka Kaczmarka. Konkretnie w akcie drugim, mocno przypominająca zakończenie szczecińskiego "Makbeta". Tony Award for Best Costume Design za zabawne kostiumy (najciekawsze na Dorocie Androsz) dla grupy Mixer. No i majtki na głowie Wojciecha Misiuro. W ręce naszego wybitnego choreografa wpadła bielizna rozrzucana przez Alis (Agata Woźnicka), ciągle dysponujący refleksem i młodzieńczą dezynwolturą artysta nałożył je sobie niezwłocznie na czerep (na filmiku od 2:39). Na małym ekranie wyemitowano wspomnienie Ryszarda Ronczewskiego o Dejmkowym spektaklu.

Bankietu nie było, w przerwie chodził temat stanu zdrowia prezesa Kaczyńskiego.

Pisane z pozycji plebsu.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
15 czerwca 2018
Portrety
Marcin Liber

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia