Historia szaleństwa
Król Lear - reżyseria: Cezarijus Graužinis - Wrocławski Teatr WspółczesnyNowa inscenizacja "Króla Leara" we wrocławskim Teatrze Współczesnym to spektakl scenograficznie skromny, niemal ubogi a jego bohaterowie odziani w zgrzebne chałaty raczej nie przywodzą na myśl tych, którzy decydują o losie wielu innych. Podobnie jest z Learem (Bogusław Kierc), którego poznajemy w chwili kiedy został już zepchnięty na margines dotychczasowego życia, ubranego na biało niczym zakładnik jakiegoś szpitala.
Ale spektakl Cezarisa Graužinisa nie jest, paradoksalnie, opowieścią o Learze. Rozczaruje się ten, kto przyszedł z myślą ujrzenia jednej z najbardziej charakterystycznych i trudnych kreacji w szekspirowskich dramatach. To raczej opowieść o szaleństwie. Króla, które staje się dla niego sposobem bezpiecznego oszustwa i paszportem do nietykalności. Ale też jego krewnych, poczuli smak władzy i związany z nim nieodłącznie zew krwi, podjudzani jeszcze przez ogarniętego szałem zabijania Edmunda (Krzysztof Boczkowski), nieprawego syna uczciwego Gloucestera (Szymon Czacki).
Jest w końcu postać szczególna, bodaj najistotniejsza. Błazen z białą twarzą, symbolizujący
śmierć (doskonała Maria Czykwin) - demiurg, kreator tego świata, który z jednej strony wie, co nastąpi, z drugiej niczemu nie zapobiega. Bo wszelkie zło wykonać się musi.
Opowieść dostajemy podaneą niekoniecznie zgodnie z literą tekstu, ale potraktowaną bardziej na zasadzie eksponowania ważniejszych kwestii. Szekspir na tym nie ucierpiał, choć cierpi czasem widz, bo chwilami napięcie w spektaklu znacząco spada, innym razem jest sztucznie utrzymywane krzykiem.
Ale największe wrażenie robi nie głos na wysokim C, tylko imitowanie świergotu ptaków, czy szumu morza, którym Błazen oszukuje oślepionego Gloucestera. Nie od dziś wiadomo, że w teatrze i w wykonaniu dobrego aktora szept może być bardziej złowieszczy niż najbardziej nawet dramatyczny skowyt.
Dobrze współgra z całością scenografia Marijusa Jacovskisa, zwłaszcza wykorzystanie światła - czerwieni i metalowych wiader, które są i wojennym werblem i naczyniem na kapiącą wodę i krzesłem. Muzyka Martynasa Bialobžeskisa jest oryginalna, choć chwilami zbyt ekspansywnie wdziera się w sceny, którym potrzeba byłoby raczej większego umiaru.
Owacje na stojąco dla wrocławskiego "Króla Leara" mogą zaskoczyć, ale brawa są jak najbardziej zasłużone. Zwłaszcza, że spektakl Graužinisa nie pozostawia widza obojętnym.
(mb)