Holenderski teatr przyszłości
5. Międzynarodowy Festiwal Teatralny DIALOG-WROCŁAWOstatnie dni Dialogu przyniosły załamanie pogody - tej za oknami i tej teatralnej. Ałe też najważniejsze wydarzenie festiwalu - "Tragedie rzymskie" z Toneelgroep w Amsterdamie.
Najpierw jednak o produkcjach artystycznie wątpliwych, a tych w drugiej części Dialogu namnożyło się sporo. Fatalnie wypadli Rosjanie. "Opus nr 7" Dmitrija Krymowa, reklamowanego tu jako kultowa postać rosyjskiego teatru, okazał się jedynie nużącą powtórką z plastycznej awangardy lat 80. Niewiele lepiej wypadła "Burza" Ostrowskiego, przygotowana przez Lwa Erenburga w Magnitogorsku. Znów zapowiedzi spektaklu mocnego, obnażającego dzisiejszego homo sovieticus można było włożyć między bajki. Spektakl przez dwie godziny rozwija się w kierunku rozbuchanej farsy, a głównym żartem jest ten, gdy aktorki i aktorzy nawzajem ściągają sobie spodnie. Kiedy tonacja ma się zmienić na tragiczną, wypada to tym bardziej groteskowo.
Przypuszczam, że co roku w Rosji powstaje wiele przedstawień istotniejszych niż "Opus" i "Burza", dlatego trudno mi zrozumieć, dlaczego właśnie te uhonorowano zaproszeniem do Wrocławia. Podobnie nie jest mi łatwo pojąć zasady wyboru polskiej reprezentacji na Dialog. Owszem, świetne spektakle Grzegorza Jarzyny ("Między nami dobrze jest" i "T.E.0.R.E.MAT" z TR Warszawa) i tu się obroniły. Ale dlaczego Krystyna Meissner z repertuaru Wrocławskiego Teatru Współczesnego wybrała właśnie "Króla Leara", pozostaje zagadką. Inscenizacja Cezarisa Grauzinisa przypomina katalog chwytów z dawnego teatru, czkawkę po Kantorze i (sic!) Januszu Wiśniewskim. Żal tylko aktorów Współczesnego.
Szlachetne intencje nie wystarczyły w przypadku "Kaspara" Barbary Wysockiej, także zrealizowanego we Współczesnym. Znać orygnalność poszukiwań młodej reżyser, ale tym razem skończyło się tylko na nużącym słownym eksperymencie,. jedynie wypowiedzeniu ze sceny sztuki Petera Handkego. Własnej interpretacji zabrakło.
Obojętnym pozostawił mnie libański odczyt (bo o spektaklu teatralnym chyba trudno mówić) "W poszukiwaniu zaginionego pracownika". Rzecz ma charakter obywatelskiego protestu, od pierwszej chwili tchnie publicystyką. Nie wątpię, że dla autora projektu Rabiha Mroue jest historią o fundamentalnym znaczeniu. We Wrocławiu zabrzmiała jednak niczym egzotyczna ciekawostka, nic więcej.
Rozczarowaniem okazał się także przygotowany na Wiener Festwochen spektakl Christopha Marthalera i jego stałej scenograf Anny Viebrock "Riesenbutzbach. Stała kolonia". To przedstawienie zdaje się kończyć to, co Marthaler zaczął przed laty słynnym spektaklem "Murx! Zabij Europejczyka". Tamten wstrząsający spektakl ukazywał świat po komunizmie. Ten bierze za cel cywilizację permanentnego kryzysu, symbolicznie grzebiąc kapitalizm, który okazał się bankrutem i nie spełnił żadnych nadziei. Marthaler swoim zwyczajem łączy antyutopię z groteską, ale "Stałej kolonii" brakuje siły poprzednika. Aktorzy grają świetnie, operowe arie śpiewają nieskazitelnie. A jednak cały czas mam wrażenie powtórzenia. Można powiedzieć, że Marthaler wciąż robi ten sam spektakl. Albo że jego teatr stanął w miejscu... Jego zaprzeczeniem są holenderskie "Tragedie rzymskie" [na zdjęciu] Szekspira. Ogromne multimedialne widowisko Iwo van Howe na nowo definiuje nowoczesność w teatrze, pozostając przy tym w absolutnej zgodzie z dawnymi tekstami. To jest teatr przyszłości. Zasługuje na odrębną analizę i się jej doczeka.