Hołubić to, co najcenniejsze
Rozmowa z Piotrem Trojanem, aktorem tarnogórskiego Teatru Za Lustrem, studentem trzeciego roku aktorstwa w łódzkiej PWSFTviT, o pasażerach podmiejskich autobusów, meksykańskim thrillerze, stypendium Fajbusiewicza, teatrze repertuarowym i o sile Teatru Za Lustrem.Marta Odziomek: Od jak dawna współpracujesz z Teatrem Za Lustrem? Piotr Trojan: Zacząłem uczęszczać na zajęcia do Ewy Wyskoczyl, twórczyni Teatru Za Lustrem odkąd trafiłem do liceum. Pierwsze spektakle przygotowywaliśmy w licznej grupie, gdyż na początku było nas wielu amatorów teatru. Natomiast nieco później zaczęliśmy z Ewą pracować w mniejszym gronie, również indywidualnie. Jeździliśmy na rozmaite przeglądy teatralne w Polsce grając te bardziej kameralne przedstawienia. Następnie przyszedł czas, kiedy dostałem się do szkoły teatralnej w Łodzi, ale moja współpraca z Teatrem za Lustrem nadal się rozwijała i tak jest do dziś. Wciąż gramy i tworzymy nowe projekty. Obecnie mamy w naszym repertuarze “Piaskownicę”, w której gram z Tomaszem Owczarkiem czy “Zarah”, gdzie występuję wraz z Marzeną Ciułą. Grywam również moje monodramy: najnowszy projekt “Silesia Bus-Lepsi” i nieco starszy – “Ja z jednej strony i ja z drugiej strony mojego mopsożelaznego piecyka”. Teraz mam cichy i szalony plan, aby zrobić spektakl z trójką moich kolegów z roku, który podejmie się wyreżyserować właśnie Ewa i, który jednocześnie będzie naszym dyplomem w szkole teatralnej. Aktualnie jesteśmy na trzecim roku, w przyszłe wakacje mamy zamiar zrealizować spektakl tak, aby na czwartym roku móc się obronić. Będzie to bardzo ostra i kontrowersyjna sztuka – więcej nie zdradzę. M.O.: Jak przebiega Twoja współpraca z Ewą Wyskoczyl? P.T.: W trakcie tych kilku lat nasza współpraca znacznie ewoluowała. Niegdyś Ewa pobudzała we mnie emocje i przeżycia, szukała właściwej dla mnie drogi ekspresji. Ostatnio narodził się między nami zupełnie inny typ relacji. Teraz nasze rozmowy są zupełnie inne: inaczej zastanawiamy się nad tym, co i jak ma być zagrane. Ewa wie już o mnie pewne rzeczy, co mogę i na co mnie stać. Pokazuje mi, w którą stronę iść. Ja prezentuję jej cały wachlarz możliwości, a ona wybiera tę, która najbardziej mi pasuje. Już nie musi mnie pobudzać słowami “Spróbuj tak, tak, czy tak”, tylko ja jej pokazuję “A może zrobię to tak albo tak”. Często improwizujemy w trakcie prób. Większość pomysłów przychodzi nam w trakcie improwizacji właśnie – jest scenariusz, na którym bazujemy, ale kiedy zaczynamy improwizować, gdy nawiązuje się z tego pewne współodczuwanie, to potem masę rzeczy wyłania się samo z siebie. Poza tym, nasz każdy spektakl to zupełnie inna sprawa – ciągle wyłania nowe sensy, bo za każdym razem gramy inaczej. W szkole uczą przyszłych aktorów tzw. “grania tematów” czyli np. ja kocham ciebie, a ty mnie. Istnieje tam ustalony zarys, kręgosłup – baza, która w trakcie improwizacji nie może ulec zmianie. Emocje nie mogą zostać puszczone samopas – są zależne. Tutaj, w Teatrze Za Lustrem czegoś takiego absolutnie nie ma. Nasze predyspozycje, prywatne emocje wpływają w pewien sposób na każdorazowe granie sztuk, na budowane przez nas postaci. Może to nie jest dobre, ale mnie dotyka taki właśnie teatr, który pozbawiony jest tej swojej szkolnej maniery: wyraźnej dykcji i ładnego głosu. Tu wszystko jest bardzo emocjonalne, intuicyjne i jednorazowe, nie ma kalkulowania i sztuczności. M.O.: Która rola w spektaklach Teatru za Lustrem była dla ciebie największym wyzwaniem? P.T.: Do tej pory najważniejszym spektaklem był i wciąż jest dla mnie monodram “Silesia Bus-Lepsi” , którego premiera miała miejsce 30 grudnia 2007 roku. Dlaczego to spektakl dla mnie najważniejszy? Bo jest najtrudniejszy, gdyż moim zadaniem jest porozmawiać z ludźmi. Spektakl składa się z dwóch części: pierwszą częścią jest materiał filmowy, w którym podróżuję podmiejskimi autobusami i próbuję nawiązać z pasażerami kontakt słowny. Dowiedzieć się czegoś o nich. W drugiej części spektaklu staram się dotrzeć bezpośrednio do widza siedzącego na widowni, również poprzez rozmowę, obarczam go problemem, bo rozpaczliwie potrzebuję pomocy. Sprawdzam, czy jest w stanie udzielić mi rady. M.O.: Jakie doświadczenia wyniosłeś z autobusowych rozmów? P.T.: Projekt “Silesia Bus-Lepsi” dał mi wiele do myślenia na temat samej rozmowy – jak ją zaczynać, o czym rozmawiać, jaki jest jej cel, sens i istota, jaka jest w tym wszystkim moja rola. To jest naprawdę bardzo trudne zadanie – porozmawiać z kimś obcym. Rozmówca potrafi się zaciąć i nie powiedzieć ani słowa. Ponadto, wszystko rejestruje kamera, a to peszy jeszcze bardziej. Różnie bywa: ktoś chce rozmawiać, ktoś jest temu niechętny, ktoś znowu może mi przywalić. Niektórzy ludzie mówią ze mną bardzo szczerze i z głębi serca, po pewnym czasie zapominają, że jest w pobliżu kamera i zaczynają opowiadać. I ja wtedy nie mogę sobie powiedzieć “ A co mnie to interesuje” – mam obowiązek tego wysłuchać skoro podejmuję się tego kroku, skoro pytam. Pomóc tej osobie nie pomogę, ale przynajmniej ją wysłucham. Poza tym, do każdego rozmówcy trzeba podejść indywidualnie – inaczej do starszej pani, inaczej do dojrzałej kobiety, jeszcze inaczej do zbuntowanego nastolatka z walkmanem na uszach. Z moich obserwacji wyniosłem taką naukę – najpierw trzeba dać rozmówcy oswoić się z kamerą, publicznością. Potem oswajam go ze mną, następnie zainteresować go swoim problemem, zobrazować mu go. Wtedy interlokutor coraz bardziej wciąga się w naszą rozmowę, zapomina o tym otaczającym go dyskomforcie i również zaczyna mówić o sobie, o swoich problemach. M.O.: Bywały jakieś niebezpieczeństwa w trakcie tych eskapad? P.T.: Tak, oczywiście! Raz przeżyliśmy miniwypadek autobusowy – kierowca był tak zainteresowany nami, że nie zauważył przystanku i go przejechał. Zatrzymał się dalej w niedozwolonym miejscu doszło do kolizji z samochodem osobowym! Nieraz chciano wzywać policję. Zdarzało się, że ktoś chciał mnie bić. Czasem rzeczywiście bywało strasznie i niebezpiecznie. M.O.: A jak reagują widzowie w trakcie spektaklu na “żywo”, kiedy ich zaczepiasz? P.T.: Oj bardzo różnie. Przeróżnie. Nie da się tego opisać jednym zdaniem. W teatrze, kiedy wchodzę w interakcje z widzami jest równie ciekawie jak w autobusach, ale też bardzo trudno. Wyobraź sobie eleganckie panie, które przychodzą na premierę, a ty próbujesz nawiązać z nią zwyczajną, intymną rozmowę. Publicznie człowiek strasznie się zamyka. Niektórzy ludzie nie dają mi pomocy, której poszukuję. Często mówią banalne, ogólnie przyjęte prawdy, posługują się sloganami. No ale z drugiej strony – co mają mi powiedzieć? Czasem też zdarza się tak, że to oni – widzowie – zaczynają dominować. A ja przecież nie mogę dać im przejąć pałeczki, bo to ja tu rządzę, to ja jestem bohaterem tej opowieści. Muszę umieć więc wyczuć, na ile mogę każdemu z widzów pozwolić ze mną grać. M.O.: Występujesz w “Wyzwoleniu” Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Grasz tam jednego z Konradów. Jak do tego doszło? P.T.: To jest moje pierwsze doświadczenie z teatrem repertuarowym. Dyrektor teatru – Waldemar Zawodziński, który uczył nas w szkole teatralnej, dał taki pomysł, aby uczniowie wystąpili w jakiejś sztuce w prawdziwym teatrze. Bo mówi się, że dopiero normalny teatr a nie szkoła uczy cię aktorstwa. No i dziesięciu chłopaków, w tym również ja, wzięło udział w tym projekcie. Cóż, było to dla mnie raczej bolesne doświadczenie. Przestraszyło mnie to, jak mało taki aktor może mieć do powiedzenia. Nagle, z wielkimi nadziejami może dostać kamieniem w głowę i dowiedzieć się, że jest inaczej niż sobie to wszystko wyobrażał (nie mówię, że kolorowo, bo to zbyt naiwne myślenie, ale inaczej). Że można się na coś nie zgadzać, a trzeba to zrobić. W takim teatrze repertuarowym jest zupełnie inaczej niż w Teatrze za Lustrem. Tam każdy zna swoje miejsce, wszystko jest bardzo poukładane, tworzy się swoista hierarchia. Szczerze mówiąc, inaczej wyobrażam sobie teatr i chyba to, że sobie ten fakt uświadomiłem najbardziej mnie przestraszył. Wypuszczeni spod klosza, jakim jest szkoła teatralna weszliśmy w świat realnego, instytucjonalnego teatru, gdzie jest się anonimowym człowiekiem, nikt cię nie zna. Myślę sobie również, że z tego prostego powodu, iż jestem za młody, i że jest to mój pierwszy taki występ, to nie nabrałem jeszcze do tego wszystkiego właściwego dystansu. M.O.: Dostajesz inne propozycje? Teatralne, filmowe, serialowe? Zagrałbyś w jakimś popularnym serialu czy masz jakieś opory? Masz już na koncie jakąś rolę filmową? P.T.: W wakacje 2007r. grałem w filmie, który kręcił pewien meksykański reżyser. Film jest teraz w postprodukcji i będzie gotowy za dwa lata. To jest taki... thriller erotyczny. Rzecz dzieje się w opuszczonym domu gdzieś na odludziu. Spędziliśmy tam dwa miesiące bez bieżącej wody! Warunki były spartańskie, myć jeździliśmy się do sąsiedniej miejscowości. Musieliśmy pokonać wiele problemów, przezwyciężyć agresję, która w nas wstępowała. Wyobraź sobie, że nie myjesz się od tygodni, jesteś głodna, zmęczona i nieziemsko cuchniesz po raz pięćdziesiąty grasz tę samą scenę... To było niesamowite, ciężkie, ale i piękne doświadczenie. Cieszę się, że mogłem wziąć udział w tej produkcji, bo nabyłem nowe, cenne umiejętności. Natomiast jeśli chodzi o filmy krótkometrażowe, to wziąłem udział w kilku projektach studentów z łódzkiej filmówki. Ale to była zupełnie inna sprawa, inny typ odpowiedzialności, inny sposób i tok pracy. M.O.: Czy współcześni młodzi adepci sztuki aktorskiej traktują ten zawód jako misję czy już – po latach transformacji ustrojowej – jest to dla was wyłącznie profesja, która pozwala zarobić pieniądze, a efektem ubocznym jest sława? U nas pokutuje wciąż wrażenie misyjności aktora. “Zabrania” mu się grać w reklamówkach – mówi się wtedy, że się sprzedaje dla pieniędzy. Jak to jest w przypadku Ciebie, twojego pokolenia? P.T.: To jest bardzo indywidualna sprawa – jest nas na roku dziewiętnastu przyszłych aktorów i myślę, że każdy z nich, którego byś o to zapytała odpowiedziałby ci inaczej. To wszystko diametralnie się z czasem zmienia, bo sam człowiek przecież z czasem się zmienia, ulegają ewolucji jego poglądy i postawa wobec świata. Wiesz, jest u nas w szkole cos takiego, co nazywamy “stypendium Fajbusiewicza” czyli granie w programie “997”, który kręcony jest w Łodzi. I teraz mamy taki dylemat: “Iść tam i zagrać i dostać te przysłowiowe 250 zł czy nie”. Ostatnio moja przyjaciółka poszła, no bo po prostu potrzebowała pieniędzy. A potem była przerażona gdy pewna pani na stołówce ją rozpoznała, a grała jakiegoś trupa nr 3. A ja... no cóż – nie powiem ci, że ja nie zagram nigdy w jakiejś megaprodukcji, za którą dostanę wielką kasę. Bo chałturki zdarza mi się robić, tylko że na razie traktuję je jako dobrą zabawę. M.O.: A masz poczucie misyjności? P.T.: Hmmm. Na razie mam poczucie, aby nie zaprzedać tego teatru, który bardzo sobie cenię. Mojego teatru. Boję się wejść z teatr repertuarowy, “odgrywać role”, dostać się w to zastane, skostniałe środowisko aktorów. M.O.: Zawsze możesz pozostać z boku i stworzyć swój własny teatr... P.T.: Tak, tak. Właśnie ostatnio bardzo często o tym myślę. Wiesz, ja cały czas hołubię to, co jest dla mnie najważniejsze czyli to, co robimy tutaj, w Teatrze za Lustrem. Jest w nim tyle tajemniczości, energii i siły, którą tworzą różni ludzie – my, dorastający aktorzy, Ewa, która nas wspiera i prowadzi, nawet oświetleniowcy i techniczni współtworzą ów niepowtarzalny klimat tego miejsca. Teatr za Lustrem musi mieć w sobie jakąś siłę przyciągania, skoro bilety na każdy nasz spektakl rozchodzą się jak ciepłe bułeczki... M.O.: Dziękuję bardzo za rozmowę.