Humanizm małego człowieka

"Wroniec" - reż. Jan Peszek - Wrocławski Teatr Lalek

Dobra sztuka surrealistyczna jest jak jednorożec. Każdy chce go zobaczyć, wieść gminna niesie, że istnieje, a jednak namacalnych dowodów na występowanie w przyrodzie - brak. Tym bardziej cieszy informacja o odnalezieniu mitycznego stworzenia. Aby podziwiać scenicznego jednorożca, wystarczy zajrzeć do Wrocławskiego Teatru Lalek. Hasło: "Wroniec". Odzew: "Jan Peszek". Dyrektor Roberto Skolmowski, znany z niekonwencjonalnych posunięć i pomysłów w teatrze, zaprosił do realizacji sprawdzonego już w WTL-u reżysera - Jana Peszka

Często się zdarza, że twórca, który nie potrafi zrobić porządnej sztuki według klasycznych reguł, zasłania się formułą teatru surrealistycznego. Nieraz błędnie utożsamia się go wyłącznie z eksperymentowaniem z formą, pogrywanie z konwencjami staje się ersatzem treści. Tego niebezpieczeństwa uniknął Jan Peszek, prezentując niestereotypowe podejście do środków artystycznego wyrazu, chce jednocześnie opowiadać ważne, interesujące historie. Na przecięciu wrażliwości estetycznej reżysera oraz błyskotliwej powieści Jacka Dukaja powstał „Wroniec” - spektakl doskonale (post)nowoczesny w formie i treści. 

Peszek wziął na warsztat jeden z najmodniejszych tematów we współczesnej sztuce i kulturze, czyli – rozrachunki z przeszłością komunistyczną. A konkretniej jej wycinek, czyli czasy stanu wojennego. Jednak każdy, kto oczekuje przedstawienia śmiertelnie poważnego, martyrologicznie uduchowionego, patetycznie metafizycznego, zawiedzie się już po pięciu minutach. We „Wrońcu” nikt nie będzie odśpiewywał drżącym głosem „Murów” Jacka Kaczmarskiego, mając twarz pomalowaną na modłę indiańską w biało-czerwone barwy wojenne. Nikt nie będzie serwował głodnych kawałków o poświęceniu, krwi, cierpieniu, udręczeniu narodu – tym zajmuje się wyjątkowo liczny chór piewców przeszłości towarzyszący dyskursowi publicznemu, wmurowany na amen w polityczną orchestrę.

Peszek nie mówi o tej „wielkiej historii”, gęstej od słów, frazesów i kluczowych wartości, w której zwyczajnie zabrakło miejsca na człowieka i jego doświadczenie. Reżyser we „Wrońcu” na powrót humanizuje przeszłość, nadając jej ludzkie rysy. Kogo twarz się wyłania? Siedmioletniego Adasia, dziecka stanu wojennego. Adaś staje się reprezentantem ludzi bez głosu, którzy nie posiadają zdolności przebicia się przez ten cały szum historyczny, bo nie zdążyli lub nie chcieli przywdziać płaszcza Konrada. A przecież uczestniczyli w tej narodowej tragedii na równych prawach z medialnymi bojownikami o wolność i demokrację, tyle że formy doświadczenia były inne.

Z jakimi nieoczekiwanymi wydarzeniami mógł spleść się w pamięci dziecka stan wojenny? Adaś pamięta, że któregoś wieczoru w ich mieszkaniu zjawił się nie wiadomo skąd przerażający Wroniec. Nie wiadomo dlaczego porwał Tatę, Mamę, Babcię, Siostrzyczkę i Wujka Kazka, unosząc ich w bliżej nieokreślone miejsce (w trakcie swojego procesu inicjacyjnego dowie się, że ojciec popełniał permanentne myślozbrodnie, a ich efekty uwieczniał na papierze – co wybitnie nie podobało się Wrońcowi). Wtedy właśnie Adaś symbolicznie przekracza próg mieszkania i wchodzi w rzeczywistość polityczną, której zwyczajnie nie rozumie. Pod blokiem kręcą się zielonookie Puchacze-Słuchacze oraz Szpicle, za ścianą mieszka Sąsiad (Agent) Podwójny, po ulicach biegają Milipanci z białymi pałami, ścigając Panów Opornych i Pozycjonistów, a kibicują im ulizani Bubecy; przy biurku w urzędzie siedzi wielki Członek z magicznymi papierami, wyjście na miasto po Godzinie Kruka może kosztować wydziobanie oka… Kto to wszystko rozumnie ogarnie?

Spektakl przypomina nieco współczesną grę komputerową. Główny bohater, aby uratować swoją rodzinę, musi dojść do Wieży Wrońca, a następnie go unicestwić. Adaś pokonuje kolejne levele, omijając zastawione pułapki i umykając przed niebezpieczeństwami. Ostatecznie zdobywa magiczną broń przeciwko potworowi – tandetną, plastikową zabawkę w odpustowej torbie, o wdzięcznej nazwie „Ameryka” [sic!]. Z dziecięcą wiarą i zapałem godnym największych spraw idzie walczyć ze złem, choć wszyscy dorośli, mądrzy ludzie mu powtarzają, że Wrońca po prostu nie da się pokonać, bo nie. Fantastyczna parabola marazmu i historycznego fatalizmu.

Widzów dorosłych, którzy pamiętają czasy stanu wojennego albo mają dobrze ukształtowaną świadomość historyczną, reżyser również wciąga do gry, choć na nieco innych zasadach. Ta część publiczności bawi się w odgadywanie podtekstów i rozszyfrowywanie aluzji, jakie znalazły się w warstwie metatekstowej. Piętnastolatek widzi zabawnych ludzi w kolejce, jego rodzic – scenę z dzieciństwa i młodości. Ten pierwszy nie do końca rozumie, czym była Godzina Kruka, a drugi wspomina, jak przemykał się do domu pod osłon nocy.

I długo można by wymieniać przedmioty i sceny obdarzone podwójnym znaczeniem: spałem, sam, bibuła, ulotki, sklepowy relament, stara warszawa, piosenka „Zima wasza, wiosna nasza”…Tym samym nie brak w spektaklu elementów komicznych, choć z tyłu głowy ciągle ma się świadomość, że na scenie są pokazywane rzeczy i ważne, i straszne. Dziś PRL-owski z-łomot,  który składa się z funkcjonariuszy ZOMO w pełnym rynsztunku, wygląda śmiesznie i żałośnie. A przecież nie tak dawno temu z-łomoty naprawdę grasowały po ulicach, będąc uosobieniem powagi oraz strachu. Baśniowa Maszyna-Szarzyna, mająca zdolność przerabiania ludzi na półprodukty szare jak ubranie, jak miasto, jak industrialne niebo w komunistyczną noc – istniała naprawdę. Peszek płaci widzom monetą, której awers stanowi śmiech, a rewers – przejmująca groza antyutopii.

„Wroniec” jest spektaklem opartym właśnie na takich niuansach, subtelnościach językowych oraz skojarzeniowych. Zrealizowanie takiej koncepcji wymaga od reżysera po pierwsze - mistrzowskiego warsztatu, po drugie – pewnej obsady aktorskiej, zdolnej zagrać wszystko i której nie trzeba tłumaczyć najprostszych rzeczy. Pojawia się również trzeci element, niezmiernie istotny: zaufanie realizatorów do publiczności. Peszek, w przeciwieństwie do wielu  współczesnych twórców, ciągle wierzy w inteligencję widza, podobnie jak Jacek Dukaj. Dlatego na scenie mógł pojawić się dodatkowy bohater, czyli język. Wiele istotnych rzeczy rozgrywa się właśnie na płaszczyźnie słowa, które we „Wrońcu” nabiera wręcz cech teatralnego fetyszu. I mam na myśli nie tylko zabawne transpozycje autentycznych określeń, ale także bardzo wyrafinowane gry słowne (największy Pan Oporny musi być elektrykiem, bo kto inny ma tyle wspólnego z oporem, co elektrycy?). Znamienne, że przedstawiciel władzy nie potrafi sklecić zdania zgodnego z regułami gramatycznymi, bełkocząc w kółko o dokumentach i pantagrafach.

Duże brawa należą się scenografowi, Robertowi Rumasowi, który potrafił zmienić scenę wrocławskiego teatru w model do składania. Na oczach widzów mieszkanie w socjalistycznym bloku przeobraża się w kolejne miejsca: xewep, gdzie urzędują cinkciarze, miejską ulicę, podziemia, wieżę Wrońca... Intrygujące efekty artystyczne udało się osiągnąć również dzięki grze światłem i dźwiękiem – kolorowe reflektory wyczarowały wnętrze kościoła, a przejście oddziału ZOMO sugerowały cienie na ścianie oraz odgłosy marszu. Jeśli chodzi o oprawę wizualną, spektakl wypadł naprawdę efektownie.

Aktorsko? Bez zarzutu. Jednak pierwsza nagroda musi trafić w ręce Tomasza Maśląkowskiego za stworzenie postaci Pana Betona. Artysta, obdarzony muskulaturą z tworzywa sztucznego (?), z miejsca podbił serca publiczności. Ta kreacja została dopracowana po prostu do najmniejszego szczegółu. Pan Beton miał odrębny styl mówienia, unikalne gesty i zwyczaje, który „tymi ręcami, tymi ręcami!!!” budował dobrobyt kraju oraz zwalczał oddział funkcjonariuszy, stając się bojownikiem ruchem oporu. Bez udziału Maśląkowskiego „Wroniec” zdecydowanie straciłby na scenicznej urodzie.

Oczywiście, jest możliwe, żeby kontynuować rozkładanie spektaklu na czynniki pierwsze, jednak nawet najsubtelniejsza analiza nie odda całościowego efektu. Trzeba po prostu wybrać się do Wrocławskiego Teatru Lalek i zobaczyć „Wrońca” na własne oczy. Tym bardziej, że na widowni mogą zasiąść zarówno nastolatki, jak również ich rodzice czy dziadkowie. Roberto Skolmowski zapraszając Jana Peszka do tego projektu zakładał, że jest czas na taki spektakl w WTL-u. Spektakl, w którym będzie można wreszcie stwierdzić, że nawet tak tragiczna i kontrowersyjna historia jak stan wojenny może łączyć pokolenia.

Monika Wycykał
Dziennik Teatralny
9 marca 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia