Humor, ciepło i nadzieja

"Małe zbrodnie małżeńskie" - reż. Grzegorz Kempinsky - Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego

Relacje damsko-męskie to temat szeroki i niewyczerpany jak Ocean Spokojny. Opozycje między kobietą a mężczyzną podkreślane są niemal od zarania ludzkości. Mars i Wenus. Logika i Emocje. Kultura i Natura. Rozum i Instynkt... długo by jeszcze można wymieniać skrajnie przeciwstawne atrybuty przypisywane każdej z płci. I chociaż w obecnych czasach półki w księgarniach uginają się od poradników w stylu "Jak zrozumieć kobietę"; "Jak żyć z mężczyzną", to przepaść wyznaczona przez antagonizm płciowy większości z nas wciąż wydaje się nie do zasypania - zwłaszcza w momentach kryzysu

Żyć razem jest trudno, osobno – tym bardziej nie sposób. Czy w związku z tym porozumienie jest w ogóle możliwe? Czy może jesteśmy skazani na mimowolne krzywdzenie się nawzajem, powolne zabijanie? O miłości bolesnej, pełnej wewnętrznych pułapek i niezasklepionych ran opowiada najnowszy spektakl Grzegorza Kempinsky’ego – „Małe zbrodnie małżeńskie”.

Ona – malarka, dojrzała lecz wciąż atrakcyjna kobieta, przejęta wizją przemijającejgo piękna i perspektywą odejścia męża. On – autor kryminałów, zamknięty w sobie, przystojny intelektualista, który prawie na wszystko ma swoją własną teorię. Poznajemy ich w momencie, gdy wracają do domu ze szpitala, gdzie Gilles był zmuszony spędzić kilka ostatnich dni. Okazuje się, że po upadku ze schodów stracił pamięć. Nie rozpoznaje swojego mieszkania, żony… nie zna nawet samego siebie. Dla Lisy amnezja męża staje się idealną okazją do wykreowania go na nowo, tak aby w pełni odpowiadał jej pragnieniom. Opowiada mu o namiętnych uniesieniach, wspólnych zakupach i uroczych spotkaniach w herbaciarni. Ale czy Gilles naprawdę stracił pamięć? Co więcej, czy utrata przytomności rzeczywiście była skutkiem niefortunnego przypadku?

Im dłużej obserwujemy rozmowę tej dwójki, tym mniej rzeczy wydaje się pewnych. Coraz wyraźniej widać, że para ma przed sobą sporo do ukrycia, a ich wzajemne relacje opierają się na zręcznym żonglowaniu prawdą i fałszem. Mężczyzna z zaciekłością – godną bohaterów swoich własnych książek – śledzi nie tyle własną przeszłość, co przede wszystkim zachowanie żony. Z uporem maniaka dopytuje, czy w swoim „poprzednim wcieleniu” nie zrobił przypadkiem czegoś strasznego, zupełnie, jakby chciał sprowokować Lisę do wyznania prawdy. Ta oczywiście zaprzecza, ale spogląda na partnera z coraz większą podejrzliwością. Każde z nich staje się jednocześnie detektywem, który próbuje wybadać przeciwnika i aktorem starannie maskującym niewygodne fakty.

Z czasem w tej misternie budowanej fasadzie pojawiają się jednak pęknięcia. Gilles nieopatrznie wymienia nazwę miasta, w którym spędzili podróż poślubną, chociaż teoretycznie nie ma prawa jej pamiętać. Swoboda kobiety staje się wyraźnie sztuczna i wymuszona. Zdradzają ją gesty, coraz bardziej nerwowe sięganie po kolejne szklaneczki whisky. Opadają kolejne maski. Zza parawanu książek wyciągnięty zostaje sekretny „niezbędnik” Lisy – arsenał butelek z alkoholem. Amnezja okazuje się tylko wymysłem, pomagającym Gillesowi zrozumieć postępowanie żony, która… próbowała go zabić.

Wbrew pozorom, spektakl Kempinsky’ego nie jest ani kryminałem, ani tym bardziej ckliwym romansidłem. Dramat Schmitta w inscenizacji Teatru Śląskiego staje się przejmującą wiwisekcją małżeństwa, a w szerszej perspektywie – ogólnych relacji damsko-męskich. Bo problemy poruszane w tym przedstawieniu, nie są tragedią jednostek, lecz ogółu ludzkości. Zwłaszcza we współczesnych czasach kwestia braku komunikacji, rozmijania się, życia „obok siebie” zamiast „ze sobą” zyskuje na uniwersalności. Jeszcze bardziej aktualne na tym tle okazują się lęki Lisy, którą przeraża nawet nie tyle widmo własnej starości, co ponętna młodość potencjalnych rywalek. Przy czym daleko tutaj do jakiegokolwiek moralizowania, jaskrawego piętnowania czy stereotypowego „grzmienia z ambony”. To raczej wnikliwe przyglądanie się, pokazywanie tych małych zbrodni, których – z premedytacją bądź nieświadomie – dokonujemy na naszym związku każdego dnia.

Swoje „Małe zbrodnie małżeńskie” reżyser w nowatorski sposób podzielił na cztery części, wprowadzając w ich wnętrze umowne cezury. W odpowiednich momentach akcja zostaje zatrzymana, a na scenę w pełnym świetle wkracza obsługa techniczna. Pomaga aktorom zmienić kostiumy, podaje im herbatę, poprawia charakteryzację, po czym bez słowa znika za kulisami, a aktorzy kontynuują przerwaną grę. Poprzez taką zabawę konwencją Kempinsky nie tylko podnosi dynamikę przedstawienia i podbija skupienie widza, przypominając mu, że jest w teatrze, ale przede wszystkim zdaje się mówić, że całe życie (a już zwłaszcza skomplikowane związki między kobietą i mężczyzną) to teatr, gra pozorów, gestów i słów. Dlatego w początkowych scenach sporo jest jeszcze uśmiechu, czarowania się tej dwójki, flirtu nowo poznających się ludzi, którzy badają się nawzajem. Ale wraz z rozwojem akcji znikają wystudiowane miny i pozy, a na ich miejsce przybywa szczerych emocji, gorączki, szaleństwa.

Szkatułkowa konstrukcja dramatu, która zaczyna się już od pewnej dwoistości samego tytułu (nazwa książki Schmitta pokrywa się z tytułem kryminału napisanego przez Gillesa) niewątpliwie sprzyja kreowaniu takiej właśnie wizji. Wszystko jest tu grą, mistyfikacją, która – chociaż w założeniu ma chronić przed bólem – w rzeczywistości tylko go karmi i pozwala mu wzrastać. Jedno kłamstwo zasłaniane jest kolejnym, a gdy wydaje nam się, że wreszcie odkryliśmy prawdę, ta okazuje się być tylko nowym parawanem. W pudełku jest kolejne pudełko. Czy w takim razie zawsze już będziemy skazani na ciągłą grę niedomówień, nigdy nie docierając do rzeczywistego sensu? Gombrowicz z zadowoleniem i sardonicznym uśmiechem mógłby pokiwać głową, przypominając, że od gęby nie ma ucieczki? Niekoniecznie. Bo każda kolejna zasłona jest coraz cieńsza i bliższa ciała (czy raczej – duszy). Nadchodzi wreszcie taki moment, gdy para nie ma nic więcej do ukrycia, wszystko zostało powiedziane. Już ostatnia kurtyna rozdarta. A choć prawda jest bolesna, to jednocześnie przynosi ukojenie, prowadzi do katharsis. Teraz wszystko jest w ich rękach, mogą zrobić, co zechcą z na nowo odkrytym wczoraj i nieznanym jutrem. Obydwoje stoją przed ścianą z luster, oświetleni nikłym światem, każde z walizką w ręku… Wyjdą razem? Osobno? Czy może wspólnie zostaną w mieszkaniu?

Niewątpliwie główny ciężar tej sztuki spoczywa przede wszystkim w rękach aktorów. To spektakl, w którym gra się nie tylko każdym słowem, ale najmniejszym nawet gestem. Fascynujące w tych dwóch kreacjach jest przede wszystkim to, że aktorzy muszą się zmierzyć z rolami na swój sposób podwójnymi, wcielają się bowiem w postacie, które udają przed sobą kogoś innego. Zagrać sztuczność tak, aby była prawdziwa – to nie lada wyzwanie. W związku z tym nietrafiony dobór mógłby grubą linią przekreślić całe przedstawienie. Na szczęście Grzegorz Kempinsky uniknął tej pomyłki i – czy to za sprawą wiedzy, czy reżyserskiej intuicji – przydzielił role w sposób bezbłędny. Ewa Kutynia jako Lisa, z początku radosna i zalotna, wraz z rozwojem akcji wspina się na wyżyny ekspresji, z wyczuciem balansując między skrajną emocją a szaleństwem. Natomiast Marcin Szaforz w roli Gillesa pozostaje logiczny, chłodny, momentami nawet cyniczny, a jednocześnie zabawny i nieporadny w roli „człowieka bez pamięci” (wyjątkowy jest zwłaszcza moment, gdy Gilles ujawnia, że wcale nie cierpi na amnezję, a sposób grania Szaforza zmienia się w związku z tym w ułamku sekundy). Razem ta sceniczna para staje się walką dwóch żywiołów, ucieleśnieniem archetypu męskiej logiki i kobiecej emocjonalności. Dzięki zestawieniu ze sobą tak odmiennych temperamentów spektakl nie staje się zimną psychoanalizą ani miotaniem się po scenie dwójki histeryków, lecz do końca jest przejmującą grą psychologiczną i pokazem prawdziwej sztuki aktorskiej.

Minimalistyczna, lecz wyraźnie przemyślana scenografia, pogłębia przesłanie spektaklu, jednocześnie nie przytłaczając aktorów. Barbara Wołosiuk postawiła raczej na sens metaforyczny, spotęgowanie przekazu i zaciekawienie widza, niż na odwzorowanie realnej przestrzeni mieszkania. Centralne miejsce zajmują – ustawione na wprost siebie – krzesło i fotel. W tle po lewej widać prowizoryczny barek z alkoholem, nieco bliżej konstrukcja ścianek z obrazami, półkami na książki i parą szuflad. W stonowanej kolorystyce, czerni i szarości codziennego życia, krzyczą pojedyncze plamy czerwieni, których stopniowo będzie przybywać za sprawą ruchomej kolumny. Najbardziej intrygująca jest prawa strona pomieszczenia, stworzona z szeregu podłużnych zwierciadeł. Lustrzane odbicia nie są jednak idealną kopią scenicznej rzeczywistości, lecz nienaturalną karykaturą, płaszczyzną zniekształcającą obraz poprzez krzywizny swej powierzchni.

Warto również  wspomnieć o muzyce, w której motyw przewodni stanowi utwór Rihanny i Eminema „Love The Way You Lie”. W pierwszym odruchu taki dobór może się wydawać zbyt dosłowny, czy nawet trochę rażący w zestawieniu ze sztuką teatralną. W ostateczności jednak wszystko współgra ze sobą. Bo jest w tej piosence wszystko, co być powinno. Miłość i nienawiść, agresja i delikatność, czułość i walka. A przede wszystkim – wspólna historia kobiety i mężczyzny. Dodatkowo taki  ukłon w stronę pop-kultury staje się delikatnym przypomnieniem, że poruszane problemy są częścią szerszej rzeczywistości, a nie tylko teatralnym abstraktem.

„Małe zbrodnie małżeńskie” Schmitta same w sobie są już tytułem znanym i przyciągającym rzesze fanów. W inscenizacji Teatru Śląskiego dzieło francuskiego dramaturga nabiera głębi i ostrzejszego, momentami nawet mrocznego, wyrazu. Reżyser wyjął z tego dramatu wszystko, co najlepsze, nie dając się jednocześnie zwieźć pokusie, by zrobić sztukę, „lekką, łatwą i przyjemną”, najeżoną łzawymi scenami i banalnymi sentencjami. Przez tło Schmitta wyraźnie przeświecają rysy Bergmana. Nie oznacza to jednak, że „Małe zbrodnie…” w rękach Kempinsky’ego przeistaczają się w ponurą psychodramę, która niechybnie przyprawi nas o depresję. Przeciwnie, nie brakuje w tej sztuce nie tylko humoru i swoistego ciepła, ale także nadziei, że prawda jest w stanie wyzwolić, a miłość może przezwyciężyć wszystko. I chociaż „Małe zbrodnie małżeńskie” nie przynoszą sprawdzonego przepisu na życie w duecie (bo czyż ten w ogóle istnieje?), ani nawet nie próbują przekonywać, że jest ono łatwe, to można je z czystym sumieniem polecić każdemu: samotnym, nowożeńcom i parom z długoletnim stażem.

Magdalena Iwańska
Dziennik Teatralny Katowice
7 marca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia