I kto jest teraz bogiem?

"Niżyński" - reż. Michał Siegoczyński - Dwór Artusa w Toruniu

"Niżyński" Michała Siegoczyńskiego w wykonaniu Marka Kossakowskiego potwierdził, że bóg jest tylko jeden. Jest nim "Niżyński" Waldemara Zawodzińskiego w wykonaniu Kamila Maćkowiaka.

Nie można mieć za złe widzowi, który przyszedł na spektakl Siegoczyńskiego, że ma w pamięci spektakl Zawodzińskiego. I nie obchodzi mnie to, czy reżyser widział „Niżyńskiego” z łódzkiego Jaracza, czy nie. Chociaż w tym wypadku akurat szkoda. Ja bym wolała zobaczyć to, z czym – czy tego chcę, czy nie – mam się mierzyć. A naprawdę jest z czym.

Bez względu na to, czy grający Niżyńskiego Marek Kossakowski widział Kamila Maćkowiaka  w roli „boga tańca” czy nie, nie powinien zapominać, że inni mogli go widzieć i ci właśnie przychodzą na spektakl z większymi, a może nawet wygórowanymi oczekiwaniami. Wygórowanymi, ale nie niemożliwymi do spełnienia. Bo, niestety, bez porównań się nie obejdzie. Za dużo zbieżności widać już w samej scenografii. Przykryte białym płótnem ściany tworzą klaustrofobiczną przestrzeń ni to psychiatrycznej sali, ni to wnętrza głowy Niżyńskiego. Każdy ruch bohatera możemy śledzić na jednej ze ścian. Za bardzo przypomina to scenografię ze spektaklu Zawodzińskiego, gdzie mieliśmy do czynienia z półprzezroczystą klatką, przypominającą salę ćwiczeń, której tylna ściana była ekranem z wizualizacją albo zapisem video z Niżyńskim zmierzającym do obłędu.

Kossakowski w dziwnym, ni to baletowym, ni to karnawałowym stroju zaczyna swój monolog. Wszystko niby jest tak jak trzeba: syfilis, ambiwalentny stosunek do zażyłości z homoseksualnym impresario, poszukiwanie prostytutek, problemy z żoną, jest nawet – nie widzieć czemu –  David Beckham. O profesji Niżyńskiego przypominają leżące na podłodze baletki i obecność dwóch balerin. Domyślam się, że jesteśmy w głowie Niżyńskiego, a dziewczyny w paczkach to element jego schizofrenicznych wizji. Monolog Kossakowskiego jest chaotyczny, bełkotliwy, nieporadny. Nie jestem jednak pewna, czy to nieporadność bohatera, czy aktora. Niżyński Maćkowiaka boli. Nie wiadomo, gdzie kończy się Niżyński, a zaczyna Maćkowiak. Schizofreniczne majaki są tak autentyczne, że przyprawiają o dreszcze. Atak obłędu w wykonaniu Kossakowskiego, kiedy przy dźwiękach Massive Attack razem z dwiema balerinami wykonuje szaleńczy taniec św. Wita,  jest trochę łopatologiczny.

Oczywiście, baletowe umiejętności Kamila Maćkowiaka niewątpliwie pomagają w wykreowaniu postaci tancerza, którego ciało, mimo lat pozbawionych treningów, pamięta wszystkie pozycje, ale nawet bez wstawek tanecznych (które u Zawodzińskiego  trwają zaledwie kilka minut w przeciągu ponad półtoragodzinnego spektaklu), Niżyński w jego wykonaniu jest wiarygodny. To dobry znak dla tych, którzy chcą się mierzyć z tą rolą. Aktor bez przygotowania baletowego też jest w stanie zagrać Niżyńskiego. „Niżyński” Kossakowskiego to dla mnie na razie etiuda. Preludium do stworzenia bardziej dojrzałej i wiarygodnej postaci „boga tańca”. Każdy ma swojego boga. Dla mnie jest nim wciąż Maćkowiak.

Karina Bonowicz
Teatr dla Was
19 grudnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia