I po Brzozie. I po Teatrze Nowym

o sytuacji w Teatrze Nowym

Nie udało się. Wydawało się, że na zgliszczach, które zostały po Teatrze Nowym w Łodzi, coś zostanie zbudowane. Tymczasem, jak w piosence nieocenionego Wojciecha Młynarskiego, przyszedł walec i wyrównał. Można budować parkingi...

Emocjonujący początek

Mam jeszcze świeżo w pamięci emocje, które towarzyszyły pierwszej premierze Teatru Nowego pod dyrekcją artystyczną Zbigniewa Brzozy. Jeszcze zanim zobaczyliśmy "Brygadę szlifierza Karhana" w reżyserii Remigiusza Brzyka, było dużo wątpliwości (sam je miałem) - taki produkcyjniak, żaden tekst, dzisiaj, po co?

Tymczasem stała się rzecz niezwykła. Za pomocą tej sztuczki, który była tylko pretekstem, i tego, co do niej dodano, w czysty sposób nawiązano do Dejmkowskiej tradycji łódzkiego teatru, a przede wszystkim do nowego początku. Tak jak w 1949 roku grupa artystów przyniosła tu swoją energię, wierząc, że tworzą coś nowego, tak w roku 2008 w wymęczonych artystów Teatru Nowego wlano nadzieję, że oto warto pracować, bo zaczyna się coś nowego. Wbrew temu, co podnoszą przeciwnicy Zbigniewa Brzozy, taką nadzieję wlano też w publiczność, choć nie tę, która przed "Brygadą..." Brzyka do Nowego chodziła. Tą pierwszą premierą poczyniono też coś być może o wiele ważniejszego: zaproszono bowiem ponownie do Nowego ducha tego teatru, którego wcześniej skutecznie stąd przegnano. Wystarczyła przepiękna scena przejścia aktora (Wojciecha Błacha) z foyer do sali teatralnej, by zbudować magię teatru, by pokazać, czym ona jest.

To świetne przedstawienie doceniono w całej Polsce (zachwyciła się nim np. "Polityka"), a łódzcy recenzenci, którzy przecież w ostatnich latach "jeździli" po Teatrze Nowym, przyznali przedstawieniu dwie Złote Maski, w tym dla najlepszego spektaklu sezonu. A publiczność, ta publiczność, której przeciwnicy Brzozy w teatrze nie dostrzegli, zabierała na pamiątkę nakrętki, rozsypywane po scenie w czasie przedstawienia. Szczerze mówiąc, wolę w teatrze dziesięciu takich widzów niż stu wracających po zapaleniu świateł do swojego kotleta...

Śmieszne słowa

Przypuszczam, że takie sformułowania, jak "duch teatru", "świątynia sztuki", "magia", "misja" - obecnego prezydenta Łodzi tylko śmieszą. Jego argumenty, dotyczące sytuacji w Teatrze Nowym, sugerują dość schematyczne i pospolite podejście do sztuki: liczba zajętych krzeseł na widowni, lektury i teatr miejski "nie dla elit", czyli - jak mogę przypuszczać - w powszechnym mniemaniu popularny.

Jeśli iść tym tropem rozumowania, to warto zauważyć, że dziś popularność wyznacza "sztuka" spod znaku Dody czy show Szymona Majewskiego, czyli rzeczywistość, której, mam nadzieję, nie chciałby widzieć w teatrze nawet Jerzy Kropiwnicki. Owa popularność rozpełzła się dziś tak drastycznie, że elita, której pan prezydent i jego poplecznicy tak bardzo się boją, w znacznym stopniu rozdrobniła się i zniwelowała. Stąd pojęcie "elitarny" zaczyna szczególnie silnie znaczyć obecnie tyle co "dobry" i tyle co "jedyny ratunek dla przyszłości" - przyszłości, która określa dłuższy okres niż jedna czy nawet dwie kadencje prezydenckie. A ponieważ to, co popularne, przybiera dziś ekstremalnie puste formy, to właśnie teatr jest doskonałym miejscem, żeby ekstremalnie na ową pustkę odpowiedzieć. Nie myślowymi kompromisami, tylko rzeczami trudnymi, poszukującymi, zawierającymi ważny ładunek intelektualny, emocjonalny i niosącymi to, o co tak bardzo dopominał się w swej twórczości tak szanowany przez prezydenta Kropiwnickiego Jan Paweł II: głębię.

Nie chcę przez to powiedzieć, że pierwszy sezon dyrekcji artystycznej Zbigniewa Brzozy w Łodzi zaspokoił wszystkie doznania, o których wspominam - ba, były przedstawianie naprawdę nieudane. Ale na pewno w interesujący sposób zapowiedział jedno: chcemy w tym teatrze w ekstremalny sposób przeciwstawiać się pustce. W sposób na tyle interesujący, że chciałem zobaczyć, w jaki sposób się to rozwinie. Niestety, prezydent mojego miasta skutecznie mi to uniemożliwił.

Prezydent zatem z określeń "magia", "duch" i "świątynia sztuki" serdecznie się pewnie podśmiewuje, więc może dlatego on i jego ludzie (a specjalnie radna Bożenna Jędrzejczak) wykazali, iż o tak szczególnej materii, jak wrażliwa tkanka teatru, pojęcia nie mają. W teatrze czas płynie inaczej, tu się dużo rozmawia. W teatrze rządzą emocje, dlatego zamiast obrzucania się najbardziej nawet rzeczowymi przesłankami, lepiej umieć odnosić się do siebie z taktem i klasą. W teatrze w końcu (nawet najbardziej bulwarowym) mówi się o sztuce i dlatego nie można tych ludzi traktować jak szlifierzy (z całym szacunkiem dla szlifierzy). Można oczywiście powiedzieć, że świadectwo wystawiają sobie ci, co tak czynią, niestety, po ich czynach zostaje tylko pustynia. W tym przypadku nie chodzi o to, że Zbigniew Brzoza był jedynym zbawieniem dla łódzkiego Teatru Nowego (bo nie był). Chodzi o to, że Jerzy Kropiwnicki ponownie (po pamiętnym osadzaniu przemocą na krześle dyrektora artystycznego Grzegorza Królikiewicza) zabił nadzieję, iż teatr będzie traktowany jak świątynia sztuki (śmiech prezydenta?).

Teatr mój widzę...

Być może najbardziej przerażającą sprawą w tragedii Nowego jest zrównanie w postawie prezydenta statusu "teatr miejski" z myśleniem "teatr mój". To zresztą charakterystyczne dla Jerzego Kropiwnickiego, że traktuje miasto jak prywatny folwark. Teatr Nowy w tym folwarku zajmuje miejsce z pasją uprawianej grządki. Z pasją i uporem: choć w naszym klimacie lepią się przyjmują jabłka, ja i tak posadzę arbuzy, bo ja tak chcę! Zakładam, że to upór, bo nie śmiem podejrzewać prezydenta mojego miasta, że chodzi mu o znajdowanie stanowisk dla swoich ludzi...

W tym kontekście szczęśliwe mogą być dyrekcje Teatru im. Jaracza i Teatru Wielkiego w Łodzi, że podlegają marszałkowi. W "Jaraczu" robią swoje, a dyrektor opery chwali (uwaga, panie prezydencie) trzyletni kontrakt, jaki został z nim podpisany, bo dzięki temu może dobrze i sumiennie (także od strony finansowej) planować kolejne sezony. Ciekawe, czy nowy dyrektor artystyczny Nowego dostanie od prezydenta także kontrakt tylko na sezon. Prawdopodobnie będzie to osoba dobrze widziana przez prezydenta, więc spodziewam się, że usłyszymy, iż zgodnie z tym, czego domagali się dziennikarze i przedstawiciele środowisk artystycznych, nowy dyrektor dostanie kontrakt trzy- lub nawet pięcioletni. Jednak "swój" dyrektor.

Co teraz?

Na swój sposób współczuję powołanej w piątek przez prezydenta Kropiwnickiego na pełniącą obowiązki zastępcę dyrektora ds. artystycznych Teatru Nowego Mirosławie Marcheluk. Większość obecnego zespołu jej nie pokocha, entuzjazm więc zniknie jak za dotknięciem różdżki Harry\'ego Pottera. Na scenę wrócą więc pewnie aktorzy, których umiejętności już znamy i jakoś się nie zachwycamy. Myślę, że trudno będzie namówić do współpracy z teatrem ludzi nowych, nowatorskich, z XXI wieku. Poza tym w tzw. środowisku Marcheluk będzie teraz uznawana za człowieka Kropiwnickiego, a takie przypięcie się do polityka żadnemu artyście jeszcze na dobre nie wyszło.

Co prawda przypuszczam, że Mirosława Marcheluk, skoro się na to godzi, tyle się tym przejmuje, co prezydent Łodzi słowami kierowanymi w jego stronę. - Tyle razy mnie krytykowaliście, a ja i tak robię to, co słuszne - mówi przecież dziennikarzom. Czyli zero refleksji, wysłuchania innego zdania, zrozumienia innych racji - kto ma władzę, ten ma rację. Typowo polski kompleks i potrzeba oraz przyjemność okazywania władzy, gdy się ją ma. Cierpią na to portier, kierowca autobusu, najdrobniejszy urzędnik i jak się okazuje - prezydent. Czy ktoś w końcu to powstrzyma lub wyleczy?

Dariusz Pawłowski
Polska Dziennik Łodzki
26 sierpnia 2009
Portrety
Zbigniew Brzoza

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia