Igraszki z diabłem

"Biesiada u Hrabiny Kotłubaj" - reż. Robert Gliński - Teatr Telewizji

Więcej banału niż głębi. Pisanie o Gombrowiczu to pułapka. Mam wrażenie, że podobnie jak to było kiedyś z Witkacym, Gombrowicza "zapisano" u nas na amen. Upupiono, uładzono i wypluto. I tak całymi dekadami.

Im więcej czytam o Gombrowiczu, im dłużej wczytuję się we wszystko, co o nim napisano, tym częściej rodzi się we mnie przekora ignoranta, który w pewnym momencie chciałby już tylko wymownym gestem zasłonić oczy i uszy. Bo niewiele z tego czytania wynika, bo ciężki Gombrowicz jest zbyt łatwy w pisaniu o nim, bo analizy gombrowiczowskie to są nierzadko czcze popisy niedoszłych prymusów smaganych linijką spoconego profesora Pimki. W Gombrowicza można zmieścić prawie wszystko, co wygodne, co mieści się we frenezyjnym, ale i populistycznym kanonie. Zapis o polskości, "naszości" i "waszości", o charakterze zbiorowym i indywidualnych charakterkach, o wyszydzonych wielkich literach i dowartościowanych marnych maleństwach z ogonkami: tych wszystkich ą i ę. Gombrowicz zmieści wszystko. Gombrowicz przetrwa wszystkich.

Ale ja już to wszystko wiem, ja to znam. Już o tym czytałem. Dlatego, jeśli jeszcze szukam swojego Gombrowicza, tamtego Gombra z licealnych wysypek emocji, z czytanego pod stołem "Dziennika" czy z rozczytanej na amen "Ferdydurke" - z klasycznej czarno-białej serii wydawanej od połowy lat osiemdziesiątych w "Wydawnictwie Literackim", to już tylko Gombrowicza prywatnego, przekornego, Gombrowicza, który jest niewygodny albo zaskakujący. I takiego właśnie pisarza odnalazłem w filmowej adaptacji "Kosmosu" w reżyserii Andrzeja Żuławskiego, w zdecydowanie niedocenionym "Kronosie" Krzysztofa Garbaczewskiego, w "Dowodzie na istnienie" - klasycznym, w najlepszym tego słowa znaczeniu przedstawieniu Macieja Wojtyszki traktującego o spotkaniu Gombrowicza i Mrożka, wreszcie w niedawnej telewizyjnej "Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj" w reżyserii Roberta Glińskiego i w adaptacji znanego krytyka teatralnego, Jana Bończy-Szabłowskiego.

***

A miało być tak pięknie. Tak smacznie. Można smakować kalafiora, ale i Pana Kalafiora. Można konwersować, można udawać konwersację - zagłuszając codzienną paplaninę z pretensjami do wyrafinowania. A przecież to wyrafinowanie przebrane, perfumy z drugiej ręki, treski, buciki, rajstopki. Przestrojenie w wystrojeniu, smak kalafiora, smak kości staje w gardle.

Bończa-Szabłowski słusznie wzmocnił ironiczny, ale i chwilami tragiczny wydźwięk opowiadania cytatami z innych dzieł Gombrowicza. To dało "Biesiadzie" szczególny smak, wymknęło się anegdocie. Nie ma bowiem sensu dorabiać temu utworowi wzniosłości. Nie, nie są to żadne wyżyny. Na tle twórczości Gombrowicza to raczej zabawny drobiazg, ale drobiazg mający swoją rangę. "Sens noweli zasadza się na tym, że głód i cierpienie biednego Bolka kalafiora dodają smaku arystokratom, jedzącym kalafiora-jarzynę. Tajemnicą, której tak długo nie domyśla się mój humanitarny jarosz, jest naturalne okrucieństwo wszelkiej arystokracji" - pisał Witold Gombrowicz.

A zatem siedzą i jedzą, zajadają i knują. Oni, czyli bezradni smakosze życia, których życie wykiwało, a moda wyminęła. Cenię tę adaptację, bo jest inteligentna i mnie wzrusza. Tak jak wzruszające są powroty aktorskie w tym przedstawieniu. Doceniając role Piotra Adamczyka, Grzegorza Małeckiego i dawno nieoglądanego w poważnym repertuarze Bohdana Łazuki, szczególną wagę ma w tym spektaklu powrót do Gombrowicza w wykonaniu Barbary Krafftówny i Anny Polony. Obie aktorskie wielkości (i wspaniałe damy poza wiekiem) są naznaczone Gombrowiczem. Krafftówna, jak pamiętamy, pod kierunkiem Haliny Mikołajskiej zagrała Iwonę w polskiej prapremierze "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza (1957), a Polony to nie tylko fenomenalna królowa Małgorzata w "Iwonie" w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Patrzy się na te dwa aktorskie portrety z przejęciem. Zapis aktorstwa jednocześnie klasycznego, ale i nowoczesnego. I poczucie, że naprawdę Aktorki tym razem wiedzą czym jest fraza, czym różni się kadencja gombrowiczowska, od, powiedzmy, fredrowskiej. W aktorstwie Polony i Krafftówny jest ironia i autoironia, wierność konwencji, ale i przełamanie jej czymś, co określiłbym jako niepodległe prawo do zachowania własnego aktorskiego charakteru wobec określonego profilu postaci. To, owszem, Gombrowicz, ale przede wszystkim Polony i Krafftówna. Ich siła, charyzma, wigor. I, co najważniejsze, dobry gust; smak i styl. Potrawka z kalafiora doprawiona masełkiem, ziołami i groszkiem. Warzywa są smaczne i zdrowe, ale nie są niewinne. Jak aktorstwo Krafftówny i Polony. Igraszki z diabłem.

Łukasz Maciejewski
www.aict.art.pl
14 marca 2018
Portrety
Robert Gliński

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia