Ile jest warta odwaga?

13. Festiwal Prapremier

Świeżo po teatralnym Festiwalu Prapremier jako gorliwy widz czuję się kulturalnie wyedukowany i moralnie wyzwolony. Parę miesięcy temu, gdy na bydgoskiej premierze "Trędowatej" ujrzałem ordynata Michorowskiego swobodnie paradującego po scenie w stroju Adama, w swej prostoduszności uznałem to za barbarzyński wybryk reżysera. Dziś już wiem, że to nie wybryk ni eksces, jeno prąd intelektualny, który kopie jak narodowa scena długa i szeroka

Nasz bydgoski ordynat okazuje się zresztą bardzo powściągliwy w prezentacji pełnego instrumentarium aktorskiej ekspresji. Taki Broniewski na przykład w gdańskim spektaklu o dramacie łamanego kołem historii poety - ten to się dopiero nawywijał swym instrumentem przed publicznością. I nic w tym być nie mogło miłego czy podniecającego, bo poza tym aktor prezentował sporą nadwagę oraz mowę ciała alkoholika w stanie bliskim delirium tremens. Nawiasem mówiąc, desperacja okazała się aktem intratnym. Wcielający się w strzęp wielkiego poety proletariatu Robert Ninkiewicz zgarnął za tę rolę indywidualną nagrodę, wyrażoną okrągłą sumką czterech tysięcy złotych.

Już następnego wieczoru po spektaklu "Broniewskiego" wyczyn Ninkiewicza na krzyżu Virtuti Militari (tak rzeczywiście wyglądała scenografia) przyćmił krakus z Narodowego Starego Teatru. Tego samego, który pod rządami Lucyfera Jana Klaty jest powodem konfuzji i sromoty krakowskich rajców oraz mieszczan. Wyobraźcie sobie Państwo, że prowokator, obrazoburca Krzysztof Zarzecki ośmielił się skraść duszę i ciało przywódcy Koła Sprawy Bożej Andrzeja Towiańskiego i to ciało wyeksponowane do najmniejszego szczegółu umieścić... pośrodku nabitej widowni Teatru Polskiego. Następnie zaś przeciskał to swoje wyeksponowane ciało przez wąskie przejście obok niemal omdlałych z emocji miłośniczek Melpomeny i przez równe dwadzieścia minut - sprawdziłem na zegarku - obnosił się z bezwstydną golizną po wszystkich zakamarkach sceny i widowni. Trzy niespiesznie pokazywane męskie akty w trzech spektaklach, które obejrzałem w ciągu kilku miesięcy - to nie może być przypadek. Musi za tym kryć się poważna refleksja.

Poważnej refleksji wymaga też tkanka scenicznego języka. Sceniczny dziś on jest, choć według tradycyjnych kanonów mało literacki. Nie owijając rzeczy w bawełnę - na scenie aktorzy klną jak szewcy. Złe to zresztą porównanie, bo szewcy w teatrze kojarzą się z językowo niewinną z dzisiejszego punktu widzenia sztuką Witkacego. No więc aktorzy klną teraz ze sceny jak oprychy albo politycy. W takiej "Klątwie. Odcinkach z czasów beznadziei" mięsem co rusz rzucają wszyscy bohaterowie - od wiedźmy do biskupów i pana prezydenta z solidarnościowego etosu. Na szczęście twórcy nie wysłali jasnego sygnału, z którym przywódcą Rzeczypospolitej i którymi ojcami Kościoła łączyć należy bohaterów "Klątwy". Dlatego nie doczekamy się oskarżeń o naruszenie majestatu urzędu czy obrazę uczuć religijnych. Ba, dla zmylenia pogoni podaje się widzom, że futurystyczny, A.D. 2017 prezydent jest przemienionym dziennikarzem o nieposkromionym pociągu do kieliszka. Tak, to się wreszcie zaczyna zgadzać z powszechnym postrzeganiem realnej kolejności przemian: dziennikarz, pijak, cham, polityk.

Jest jeszcze jedna postać na końcu tego łańcucha bohaterskich metamorfoz - wieszcz. Ze stoickim spokojem zdzierżyłem kloakę w ustach dziennikarza, nawet prezydenta. Zamurowało mnie jednak, gdy z koturnów bluznął w moją stronę sam Adam Mickiewicz. I to nie jakąś poetycką sublimacją przekleństwa, lecz prostymi ludowymi k.... i eh..., których Władysiowi Mickiewiczowi, jednemu z gorliwych brązowników wieszcza, nie udało się wymazać z biografii papy. Nawet jeśli to szczyra prawda, jeśli druga twarz Adama Mickiewicza nie różniła się od gęby schamiałego szlachciury z zaścianka Dobrzyńskich, to nie jestem pewien, czy chce mi się gnać do teatru i płacić za bilet, by tej gęby słuchać.

Zastanawiające, że poetę proletariackiego, Broniewskiego, tego rozbierającego się do rosołu, wiecznie pijanego, można było jednak pokazać na scenie bez wiązanek wulgaryzmów. To może być dowód, że syn płockiej ziemi tylko pozornie, naskórkowo i we własnym mniemaniu był komunistą, piewcą ludu pracującego. A naprawdę w zwalistym ciele tkwił delikatny romantyk, kanarek, którego nie udało się wypędzić cenzorom, ubekom i sprzedajnym kolegom po piórze.

Nawet jeśli druga twarz Mickiewicza nie różniła się od gęby schamiałego szlachciury, to nie jestem pewien, czy chce mi gnać do teatru i płacie za bilet, by tej gęby słuchać.

Jarosław Reszka
Express Bydgoski
14 października 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...