Imperium zaatakowało
"Gwiazda śmierci" - reż: Krzysztof GarbaczewskiInteresująca propozycję przedstawił wałbrzyski Dramat na inaugurację sezonu 2010/11. "Gwiazda śmierci" z tekstem Marcina Cecko i w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego jest trzechsetną premiera naszego teatru.
"Gwiazda śmierci" jest kolejnym spektaklem z cyklu "Znamy, znamy" proponowanego w tutejszym teatrze. Tym razem realizatorzy inspirowali się popularnym hitem kinowym "Gwiezdne wojny". Być może z tego względu na miejsce swej realizacji wybrali właśnie kino. Wałbrzyska "Zorza", z obszerną sceną i licznymi zakamarkami, okazuje się być całkiem zdatnym obiektem również do teatralnych realizacji. A jeszcze ten "księżyców/\' krajobraz ulicy Andersa przed kinem! Chodzą jednak słuchy, że to zacne kino zbliża się do końca swego żywota. Czyżby więc "Gwiazda śmierci" miała tu swoje podwójne znaczenie? Zbieżność tytułu jest zaskakująca, ale nie przesądzajmy.
"Gwiazda śmierci" jest propozycją interesującą przede wszystkim od strony technicznej. Scenę tworzy wielki ekran, na którym ukazywane są sceny odbywające się równolegle w różnych miejscach "Zorzy": w podziemiach, za plecami widzów, na zapleczu. Wszystko przenoszone jest za pomocą 8 minikamer na główny ekran podzielony chwilami na cztery mniejsze. Daje to rzeczywiście wrażenie pobytu w kosmicznym statku pełnym monitorów podglądających cały mechanizm. Aktorzy nie widzą się wzajemnie, grają do kamer przenoszących ich działania do "centrali". Co więcej, sami są operatorami kamer. Ciekawy eksperyment, ale też widzę w tym pewne niebezpieczeństwo. Poprzez brak bezpośredniego kontaktu z widzem bohaterowie są jacyś anonimowi. Co prawda przebiegają po sali, tańczą wśród nas, ale są nam zwyczajnie obcy, bezimienni (alien creatures).
Znacznie mniej pozytywów można mieć w stosunku do tekstu. Jest mało komunikatywny. To coś w rodzaju filozoficzno-kosmicznego traktatu o ludzkim bycie. Brak dialogów nie posuwa akcji do przodu. I mimo że "pędzimy" w kosmicznym pojeździe gdzieś przez wszechświat, trudno powiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy i co tam robimy. Przez godzinę zastanawiałem się - do czego ten tekst zmierza. Nie ma w nim właściwie niczego z "Gwiezdnych wojen". Trudno też powiedzieć, kto gra tu główną rolę. Dopiero w dalszym biegu, kiedy już oswoimy się z tą nietypową scenografią, rzecz cała ożywia się, ale nie do tego stopnia, by zasłużyć na "standing ovation". Posłużę się słowami ze spektaklu: trzeba temu nadać twarz! Sama materia to nie wszystko. Co by jednak nie powiedzieć, tę sztukę warto zobaczyć, bo być może tak właśnie wyglądać będzie niedaleka przyszłość teatru.