Impreza w rytmie disco polo

"Wesele" - reż. Mikołaj Grabowski - Teatr Powszechny im. Jana Kochanowskiego w Radomiu

„Duch się w każdym poniewiera, że czasami dech zapiera; tak by gdzieś het gnało, gnało, tak by się nam serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy, a tu pospolitość skrzeczy, a tu pospolitość tłoczy, włazi w usta, uszy, oczy" – te słowa Poety chyba najlepiej opisują wrażenia po obejrzeniu spektaklu „Wesele" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, które niedawno miało swoją premierę w radomskim Teatrze Powszechnym.

Na początku był Kraków i rok 1984, następnie Wrocław 2002, teraz przyszedł czas na Radom. To już trzecia inscenizacja dzieła Wyspiańskiego w wykonaniu Mikołaja Grabowskiego. Znane powiedzenie mówi – „do trzech razy sztuka". Jak reżyser sam przyznał, dwa poprzednie spektakle były obciążone tym, „co napisał" Wyspiański. Tym razem mamy do czynienia z tym, co Grabowski naprawdę myśli o „Weselu" i w jaki sposób odczytuje przez nie kondycję współczesnych Polaków. Zresztą już sam początek spektaklu wskazuje na to, iż mamy do czynienia z teraźniejszymi trendami weselnymi. Poza ludowymi kostiumami wybranych postaci, reszta aktorów ubrana jest współcześnie – mniej lub bardziej elegancko. Również muzyka, jaka rozbrzmiewała w sali Teatru Powszechnego w Radomiu z powodzeniem sprawdza się na rzeczywistych weselach. Chyba nikomu nie są obce takie hity, jak „Biały miś", czy „Hey, Jude".

Rytmy disco polo wymieszane z innymi muzycznymi gatunkami stanowiły ciekawy kontrast, jednak niespecjalnie wiele wnosiły do samego spektaklu. Zupełnie inaczej niż przejmująca muzyka Pawła Szymańskiego, która budowała atmosferę niepokoju, znakomicie wprowadzała w klimat nadchodzących wydarzeń i wspaniale komponowała się z grą aktorów. Jest to bez wątpienia jeden z najważniejszych atutów spektaklu Grabowskiego. Drugim może być scenografia wykonana przez Katarzynę Kornelię Kowalczyk. Fasada starej, mrocznej kamienicy przypominała bardziej opuszczony i zapomniany budynek niż miejsce przyjęcia weselnego. Otulona zimnymi światłami zachwycała swym monumentalizmem i funkcjonalnością. W pierwszej części spektaklu to właśnie przed nią (oraz na drewnianej ławeczce znajdującej się przed kamienicą) odbywała się większość akcji właściwej. To u jej drzwi poznajemy Poetę, Dziennikarza, Państwa Młodych, to z jej zaniedbanych okien wychylają się postaci Racheli, czy Żyda. Wielka szkoda, że w drugiej części pozostała tak zaniedbana, jak jej fasada.

Grabowski chyba niespecjalnie uciekał od pewnej widowiskowości, mocno akcentując formę swojego spektaklu. Jednak o ile w pierwszej części znakomicie udało mu się (przede wszystkim dzięki scenografii i muzyce) połączyć formę z tekstem „Wesela", o tyle w przypadku drugiej poczułam zupełne rozczarowanie. Na początku robi wrażenie zestawienie kilku stołów, za którymi siedzieli wszyscy bohaterowie Wyspiańskiego. Stoły połączone w długi na całą wielką scenę blat świetnie komponował się z całością. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie to, że przez cały czas aktorzy nie wychodzili zza stołów, ruch sceniczny właściwe nie istniał. Może poza finałowym chocholim tańcem, ale i on nie wymagał wstania z krzeseł... Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż taki zabieg był najzwyklejszym pójściem na łatwiznę. Nie odczytałam z niego nic, co pomogłoby w odbiorze spektaklu, bo i nic się nie działo. Ot, zmęczeni weselnicy siedzą sobie za stołem, jedni narzekają, inni patrzą się tępo przed siebie, jeszcze inni śpią. Zero akcji, o dynamizmie nawet nie może być mowy. Była to zdecydowanie najgorsza część spektaklu. Na szczęście zaraz po niej zaczęła się scena zgoła odmienna, która uratowała końcowe wrażenia.

Kiedy wydaje się, że już nic ciekawego nie może się wydarzyć, na scenę wbiega rozemocjonowany Jasiek (Adam Majewski) zdziwiony ciszą i dziwnym zachowaniem biesiadników. Przytomnieje, słysząc pianie kura i głosem ochrypłym od krzyku mówi: „Chyćcie broni, chyćcie koni!!!!". Następnie kilkakrotnie wybiega do publiczności i nieustannie krzycząc zachęca do chwycenia za broń. Niestety, podobnie jak weselnicy na scenie, taki i widzowie siedzą nieruchomo, spozierając tylko to na rozemocjonowanego Jaśka, to na chocholi „taniec" odbywający się na scenie. Był to magiczny moment spektaklu, w którym każdy miał prawo poczuć się jak gość z tytułowego wesela. Publiczność także mimowolnie została włączona w chocholi taniec i choć nikt nie trzymał ręki na ramieniu sąsiada, to każdy czuł narastający niepokój. Adam Majewski to młody, wysoki chłopak, bardzo dobrze zbudowany – niczym nie przypominał wiejskiego chłopa. Na przedramieniu miał biało-czerwoną opaskę – symbol patriotyzmu i walki o wolność. Ze zrozumiałych względów nieczęsto pojawiał się na scenie, jednak każde jego wejście nadawało spektaklowi wyrazistości i dynamizmu. Tylko z pozoru wydaje się silny i zdecydowany, w rzeczywistości jest kolejnym bezradnym dzieckiem błądzącym w gęstej mgle. Niemniej, pomimo bardzo dobrej gry, kreacja stworzona przez Majewskiego nie za bardzo zapada w pamięć.

Podobny problem mam w odniesieniu do pozostałych aktorów. Bardzo długo zastanawiałam się nad tym, kogo z obsady można by wyróżnić, na kogo zwrócić szczególną uwagę, komu szczerze pogratulować świetnej kreacji. Niestety nie znalazłam nikogo takiego... W wywiadzie udzielonym dla Dziennika Teatralnego Grabowski przyznał, iż najwyższą wartością dla aktora jest on sam – jest ważniejszy, niż rola, którą buduje. Aktor ma nieustająco budować sam siebie w akcie tworzenia – ja tego procesu nie zauważyłam. Widziałam tylko biegającego po scenie Gospodarza (Jarosław Rabenda), który sam chyba nie wiedział czym się denerwuje i dlaczego krzyczy. Podczas oglądania tej sceny jak żywo stanął mi przed oczami fragment spektaklu „Dajcie mi tenora", w którym Rabenda również miał momenty rozemocjonowanego i gwałtownego biegania po scenie. Jednak o ile w farsie wyszło mu to znakomicie, o tyle w dramacie Wyspiańskiego zabieg ten skończył się nieporozumieniem. Również nie przekonała mnie Karolina Łękawa w roli Racheli. Była nieznośnie pretensjonalna i mało wiarygodna. Jej postać była egzaltowaną panienką, która zachowuje się jakby pozjadała wszystkie rozumy. Myślę, że nad resztą postaci nie ma co się bardziej pochylać – brak wyrazistości to największe przewinienie obsady „Wesela".

Grabowski swój spektakl zaadresował przede wszystkim do ludzi młodych. Chciał odbrązowić tę lekturę i uczynić ją zrozumiałą do młodzieży. Nie jestem pewna, czy uczniowie będą w stanie wyłapać wszystkie sensy radomskiego spektaklu. Co prawda nie obawiam się, że bardziej zapamiętają „Białego misia" niż chocholi taniec, jednak może im umknąć zasadnicza puenta. Bez wątpienia zwrócą uwagę na formę oraz warstwę muzyczną, oby tylko nie przysłoniły one sensu „Wesela". Co do starszej publiczności – tu mam więcej obaw. Widowiskowe rozwiązania sceniczne, nawet „Kwartety" Pawła Szymańskiego nie są w stanie zakryć poważnych niedociągnięć i zbyt łatwych rozwiązań.

Wybierając się na spektakl Grabowskiego miałam nadzieję na zderzenie się z wielkimi pytaniami dotyczącymi spraw i problemów naszej ówczesnej Polski. Chciałam móc choć szkicowo określić kondycję współczesnego Polaka i dowiedzieć się, w jaki sposób i jakim językiem mówi dziś do nas Wyspiański. Niestety, niewiele się dowiedziałam. Ot, wesele w radomskiej kamienicy przeplatane disco polo, oberkami i kujawiakami. Kilka mocnych atutów inscenizacji (muzyka, scenografia, rola Jaśka) nie były w stanie obronić całości.

 

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
11 października 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...