Inna inaczej niż inni
rozmowa z Joanną Szczepkowską- Często jestem pytana, czy wejdę w politykę. A ja nie mam żadnego celu oprócz tego, żeby uczestniczyć w gorącej dyskusji, jeśli coś mnie gorąco interesuje. Proszę mi wierzyć, że ciężko mi żyć bez sceny, kulis, garderoby. I coraz częściej wypycha mnie z teatru coś ideologicznego, coś, co jest w powietrzu, a nie da się nazwać, albo czego lepiej nie nazywać - JOANNA SZCZEPKOWSKA
MATEUSZ BORKOWSKI: Teatr znów trafił na linię frontu. Symbolem walki o wolność wypowiedzi artystycznej stała się w Polsce sztuka "Golgota Picnic". Obserwowaliśmy, jak radykalni katolicy protestowali przed teatrami m.in. w Warszawie i Krakowie.
JOANNA SZCZEPKOWSKA: Radykalni katolicy protestują, bo są radykalnymi katolikami. Nie odczuwam oburzenia z tego powodu, nawet pewne zadowolenie, że uściśla się pojęcie katolika.
Wielu katolików nie zadawało sobie trudu, nie zdawało sobie sprawy z tego, kim jest, jakie spektrum idei i obowiązków za byciem katolikiem idzie. Teraz mamy "Golgotę", mamy sprawę prof. Chazana, mamy problem jogi. Zwłaszcza te dwa pierwsze silnie zdynamizują dyskusję w gronie samych katolików. To bardzo potrzebne, bo nam się chyba wymknęło pojęcie religii i wyznania... Teraz, gdy doszli do głosu radykalni katolicy, świadomość wyznania się wyostrzy, pojawią się pytania. To ożywcze i potrzebne.
Czy ta konkretna sztuka zasługuje na bycie symbolem walki o artystyczną swobodę?
- Zasługuje na pytanie, jak rozumieć artystyczną swobodę. Czy może trzeba raczej pytac, jak artysta skorzystał ze swobody? Obawiam się, że klasyczni grafomani to właśnie ci, którzy puszczają cugle i pędzą, gdzie ich poniesie. Ja się liczyłam z tym, że tekst "Golgoty" będzie dobry, zdyscyplinowany, w odróżnieniu od rozbuchanego obrazu. Tymczasem to słowotok romantycznej histerii z kiczowatymi obrazami burz i wichrów. Jako artysta zastanawiam się raczej, jakie przedstawienia nie zostały dopuszczone kosztem tego spektaklu.
A czy jest typ teatru, którego z góry Pani nie dopuszcza?
- Z góry nie, nigdy. Zaraz... Nieprawda, kłamię. Teraz już odrzucam. Ostatnio dostałam propozycję roli w sztuce Gogola, ale od razu uprzedzono, że rzecz odbywa się na budowie, w błocie po kostki. Kiedyś bym przyjęła i pewnie skończyłoby się szybkim rozejściem, a dziś wiem, że lepiej w błoto nie wchodzić, żeby nie robić potem zamieszania i konfliktów. Nie znaczy to, że Gogol w błocie nie może się okazać jakimś arcydziełem, ale ja jestem już umęczona manierą uwspółcześniania, nie tylko jako aktorka, ale też jako widz. Nie zgorszona, nie zszokowana, tylko znudzona i zmęczona. Po prostu mam wrażenie, że z braku prawdziwych współczesnych talentów literackich okrada się klasyków, bo tanio i bez problemów z prawami autorskimi. Żałuję tej roli, naprawdę bardzo chciałabym to zagrać, ale jako osoba po przejściach ostrożnie wchodzę w związki ze sceną.
A z prasą? Czuje Pani pustkę po nagłym rozstaniu z "Wysokimi Obcasami"? Pisała tam Pani 15 lat.
- Nie. Kiedy zaczęłam równolegle pisać do "Rzeczpospolitej" zastanawiałam się, które pismo pierwsze mnie odrzuci. Starałam się w tych tekstach nie tyle sprzyjać czytelnikom każdej z gazet, ile zadawać im niewygodne pytania. Dlatego właśnie do "Obcasów" napisałam felieton przeciwko Ewie Wójciak i jej wpisowi na Facebooku o papieżu, a do "Rzepy" o molestowaniu przy spowiedzi. Można było odwrotnie zaadresować oba teksty, ale zawsze wychodzę z założenia, że nie ma sensu przekonywać przekonanych. Uważałam, że "Obcasy", mimo feministycznego profilu, będą mnie trzymać jako dowód deklarowanej tolerancji dla "innych". No ale jak się okazuje, jestem inna inaczej niż inni.
Za co właściwie została Pani wyrzucona?
- Myślę, że mój tekst do "Rzeczpospolitej" ["Idę pod prąd niesłuszną drogą" z 05.01. br.; - Szczepkowska krytykowała w nim plebiscyt "Ludzie Wolności" - przyp. red.] był tym krytycznym momentem. Ukazał się przed 25. rocznicą 4 czerwca, wynikał z mojej desperacji i goryczy, bo wiedziałam, że będę odsunięta od tego święta - mimo że jeszcze rok wcześniej miałam w nim czynnie uczestniczyć. Przypisane zostały mi jednak słowa, których nigdy nie powiedziałam, i z dnia na dzień stałam się narodową homofobką. Nagle z autorki tekstu "Kochani rodzice Sławka", skierowanego do rodziców homoseksualnego chłopca, za który dostałam list dziękczynny od Kampanii Przeciw Homofobii, stałam się kimś, kto - cytuję "Wyborczą" -"wolność słowa zamienia w język nienawiści". Mam poczucie, że wyzerowano kilkanaście lat mojej pracy. Jakbym nigdy nie napisała tekstów "Imię", "O miłości pięknego do brzydkiej", "Pasja" i wielu innych, które są chyba świadectwem języka miłości. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" powiedziałam dużo, całą "moją prawdę", i to przeważyło.
Ale podczas 25. rocznicy wolnych wyborów 4 czerwca poznała Pani Baracka Obamę. Podobno z jego inicjatywy.
- No właśnie. 4 czerwca siedziałam w jednym z ostatnich rzędów słuchając, jak prezydent Komorowski mówi na placu Zamkowym: "Proszę państwa, 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm". Biłam mu brawo razem z całą widownią i myślałam: a może to jest po prostu moje miejsce? Może powinnam tu właśnie siedzieć i słuchać, kiedy skończył się komunizm? Pogodzona z taką myślą siedziałam po uroczystości przyznania Nagrody Solidarności przy jednym ze stolików. Po jakimś czasie przychodzi Obama. I nagle okazuje się, że on chce mnie poznać. Wstaję, rozmawiamy, gratuluje mi, pyta, czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie... woła swojego fotografa... Jakiś abstrakcyjny sen.
Po odejściu z "Obcasów" lukę w pisaniu wypełniła Pani, nawiązując - na krótko, jak się okazało - współpracę z tygodnikiem "Do Rzeczy".
- Po wywiadzie, którego tam udzieliłam, Paweł Lisicki zaproponował mi pisanie cotygodniowych felietonów, mówiąc, że mogę krytykować, co chcę, nawet ich pismo. Jednak kiedy ukazała się okładka z Donaldem Tuskiem jako Indianinem czy wodzem afrykańskim, poczułam się po prostu źle. Zrozumiałam, że tak naprawdę nie ma znaczenia, jak ostro skrytykuję okładkę. Moje nazwisko w środku oznacza zgodę - tak to działa po prostu. Więc odeszłam.
To porozmawiajmy o Pani ostatniej książce, "Kto ty jesteś". Poszukując swoich korzeni, przeprowadziła Pani właściwie rodzinne śledztwo. Szperanie w archiwach państwowych i parafialnych, podróże do różnych miast - to wszystko jest bardzo czasochłonne... Kiedy Pani zaczęła?
- Praca trwała pięć lat. To miała być tylko autobiografia, czyli moje życie, ale prawdę mówiąc, dość ospale się do tego zabierałam, bo aż tak bardzo nie interesowało mnie opisanie własnych losów. Ale też należał się tej książce wstęp, jakaś krótka notatka o tym, skąd pochodzili moi rodzice i tak dalej. Otworzyłam więc w domu pudła z napisem "archiwalia" i tak się zaczęło. Ugrzęzłam w tej pracy na lata, mój pokój powoli zamieniał się w pokój śledczego, a ja zaczęłam odkrywać najprzeróżniejsze tajemnicze zdjęcia, nieścisłości w rodzinnych historiach. I tak powstała zasadnicza część książki.
Oglądając rozmaite fotografie rodzinne, udało się Pani wpaść na ciekawe, często zaskakujące tropy i wnioski, wskrzeszając tym samym wspomnienia z dzieciństwa.
- Tak, to było coś fantastycznego: porównywanie starych zdjęć, szukanie rysów tajemniczej dziewczyny w rysach babki. Skanowałam fotografie, powiększałam na ekranie usta, oczy... Patrzyłam na swoje zdjęcia, dopatrywałam się podobieństw do prababek... To był trochę somnambuliczny czas. Kiedy się pracuje nad taką książką, nawet zasypiając można sobie przypomnieć jakieś słowa, zdarzenia, osoby...
Zagrożeniem może być jednak fałszywa pamięć - ktoś może nam przecież wmówić, że pamiętamy coś, co wcale się nie wydarzyło.
- Warto ryzykować. Tak właśnie przyśniła mi się nazwa Szczepkowo. Przypomniało mi się, że ojciec mówił kiedyś o jakiejś wsi, o Szczepkowie. Więc po prostu wsiadłam w PKS i pojechałam pod Nidzicę. W ten sposób powstała reportażowa część książki o niezwykłej miejscowości. Nawet odrzucając fakt, że znalazłam "gniazdo" Szczepkowskich, warto było poznać tę wieś, gdzie z dziada pradziada siedzi zaściankowa szlachta. Wieś od wieków przygraniczną, zbudowaną dla celów obronnych. Warto było poznać tamtych ludzi, ich mentalność, ciągłość kultury.
W Pani poszukiwaniach natrafimy również na Kraków, z którym wiążą się interesujące odkrycia rodzinne.
- Pomocą służył mi kuzyn mieszkający w Krakowie, jak się okazało, zbieracz rodzinnej historii, który fascynuje się rodem Szczepkowskich. Różnica między ilością dokumentów rodziny Szczepkowskich a Parandowskich wynika z tego, że Parandowscy mieszkali przed wojną w Warszawie, więc tam wszystko spłonęło. A materiał krakowski rzeczywiście jest niezwykle bogaty.
Na znane w Krakowie nazwisko Helcel natknęła się Pani dopiero w trakcie pracy nad książką.
- Przeszukując skrupulatnie stare dokumenty, zobaczyłam, że nazwisko mojej babki ze strony matki w akcie zgonu zapisano jako Heltzel, a w akcie ślubu i innych dokumentach - Helcel. Potem dotarłam do jej konwersji, czyli aktu chrztu. Jej rodzina była wyznania mojżeszowego: jak się okazało, Irena Parandowska ochrzciła się na rok przed ślubem z Janem Parandowskim.
Czy po dotarciu do swoich korzeni żydowskich i ujawnieniu tego faktu spodziewała się Pani tak negatywnego odbioru w internecie?
- W ogóle o tym nie myślałam. A z drugiej strony, właśnie tego dotyczyła przed laty moja dziwna rozmowa z matką, którą chciałam namówić na zwierzenia o przeszłości, nie wiedząc nawet, że mówię o korzeniach żydowskich. Matka powiedziała mi: "Nie chcę o tym rozmawiać, bo nie chcę, żebyś przeżyła to, co ja przeżyłam, i żeby twoje dzieci to przeżyły". Nie zastanawiałam się wtedy, dlaczego coś takiego mówi. Dzisiaj już wiem, że z racji pochodzenia takie, a nie inne musiały być losy mojej rodziny. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego oni właściwie przez całą wojnę gdzieś uciekali, gdzieś się tułali.
Czy to nie dziwne, że w takim inteligenckim domu, w jakim Pani dorastała, pochodzenie żydowskie było owiane tajemnicą?
- Wie pan, kiedy się czyta takie wpisy internetowe, to powiewa grozą i można zrozumieć, dlaczego moja matka chciała to zataić. Jednak nie ukrywam, że mam o to żal do rodziny. Może ta książka będzie też wskazówką dla tych, którzy nie mówią wszystkiego swoim dzieciom.
Czyli wolałaby Pani wiedzieć wcześniej?
- Oczywiście. I nie chodzi o sprawy religijne. Nie przeżyłam tego rodzaju przemiany, jakiej czasem doświadczają ludzie, którzy dowiedzieli się o żydowskich korzeniach. Ja po prostu łatwiej rozumiałabym wiele rzeczy dotyczących mojej rodziny, tego, co naprawdę musiała przeżyć, całą tę dawkę wojennego strachu. Chciałabym wiedzieć coś o moich pradziadkach, znać atmosferę, w której moja prababka się wychowywała. Uważam, że jako jej prawnuczka mam do tego prawo.
Ulżyło Pani, jak się Pani dowiedziała?
- Raczej wzbudziło to ciekawość. Zresztą nie tylko to. Bo jak pan wie z książki, mówimy też o moich korzeniach ukraińskich, polskich i niemieckich. Z powodu naszej skomplikowanej historii w jednej osobie z Polski może się zmieścić kilka kultur. Wielu słowo Polak kojarzy się z krwią polską od Mieszka I. Może gdyby więcej osób zaczęło szukać swoich korzeni, zmieniłoby zdanie. Właśnie po to m.in. napisałam tę książkę: żeby pokazać, że jesteśmy narodem wielokulturowym i wielonarodowościowym.
Przez to, że mówi Pani o swoich korzeniach i bogatych tradycjach rodzinnych, niektórzy uważają Panią za wyniosłą.
- Myślę, że to raczej "niektórzy" mówią za często o moich korzeniach. Ja o tym nie tylko nie mówię, ale też na ogół nie pamiętam. Bo przecież to nie są korzenie arystokratyczne czy Bóg wie jakie. Pochodzę od ludzi, którzy napracowali się nad swoim dorobkiem i tyle. Moje "rodzinne tradycje"? Właśnie o tym jest "Kto ty jesteś": pochodzę od pisarza i pochodzę od kolejarza. Pochodzę od ludzi, którzy uczyli się greki, i od ludzi, którzy przepuszczali pociągi przez Suchą Beskidzką. W tym sensie to rzeczywiście bogactwo tradycji.
Dzisiaj wszystko przelicza się na "lepszy bądź gorszy start", ale mało kto wie, że po starcie trzeba jeszcze długo biec i same "korzenie" naprawdę nie wystarczą. Takie czy inne istnienie w obiegu kultury zawdzięczam tylko widzom i czytelnikom. Oni nie dają forów "dobrze urodzonym", cokolwiek by to znaczyło.
Czy dzięki poznaniu losów własnej rodziny zrozumiała Pani lepiej niektóre swoje cechy?
- Tak. Wystarczyło przypatrzeć się dziecięcym zdjęciom mojej babki, żeby zobaczyć skłonność do nostalgii, którą mam od zawsze. Wnikliwie poczytałam jeszcze raz wspomnienia mojego dziadka i rozpoznałam spokój, jaki oboje osiągamy w momentach zagrożeń. To naprawdę niezwykłe doznanie, tak się spotkać z rodziną, która została tylko na fotografiach i w dokumentach. Zobaczyć ich świadectwa szkolne, porównać ze swoimi i odnaleźć te same dwóje, te same piątki. Niezwykłe jest odkryć, że fascynacja małymi dworcami, torami, podróżą pociągiem wynika z wielopokoleniowych kolejarskich rodzinnych tradycji.
Z kolei od strony dziadka, Jana Parandowskiego, odkryła Pani historię związaną z jego ojcem.
- Najdziwniejszą i najlepiej ukrywaną. Jak się okazuje, mój pradziadek nazywał się Jan Bartoszewski, był ukraińskim greckokatolickim księdzem i cenionym teologiem z Uniwersytetu Lwowskiego. W książce napisałam, że wycofał się z uczelni w proteście przeciwko polonizacji, sugerując, że był ukraińskim narodowcem. Dzisiaj już wiem, że to nie jest takie oczywiste. Z dokumentów, do których dotarłam teraz, wynika, że raczej właśnie podpisał tzw. "lojalkę" wobec polskich władz, czego nie zrobili inni profesorowie. Faktem jest jednak, że wykładał po ukraińsku, mówił po ukraińsku.
A czy Pani dziadek wiedział o swoim ojcu, że był księdzem? W końcu skrzętnie ukrywał to w swoich wspomnieniach.
- Musiał to wiedzieć. Teraz okazuje się, że sprawa była znana we lwowskim środowisku. Jeden z pisarzy w swoich dziennikach, które dopiero będą wydane, napisał, że nie rozumie, dlaczego Jan Parandowski ukrywa swojego ojca. Jan Bartoszewski zmarł, kiedy Parandowski był dorosłym człowiekiem. Wszystko wskazuje na to, że przyczynił się do jego rozwoju i edukacji. W "Zegarze słonecznym" dziadek wspomina, że jako młody chłopak miał ogromną bibliotekę. Swoją babkę opisuje jako kobietę, która znała tylko książkę do nabożeństwa, matka też nie należała do wykształconych. Skądś musiał mieć tak bogaty księgozbiór. Ojciec z pewnością był ważną i znaczącą postacią w jego życiu.
Mało tego: Parandowski i jego biografowie zataili fakt, że miał pierwszą żonę, z którą się rozwiódł dla mojej babki. Nie byłoby w tym nic istotnego, gdyby nie fakt, że Aurelia Wyleżyńska to postać wybitna, jedna z najbardziej postępowych kobiet w Polsce. Była starsza od niego, istniała w świecie ścisłej krakowskiej i warszawskiej elity, a dziadek poznał ją podczas internowania w Saratowie. Myślę, że miała swój intelektualny udział nawet w powstawaniu "Mitologii". W czasie II wojny światowej przyjechała do Warszawy, choć mogła żyć w Paryżu. Przechowywała w swoim mieszkaniu żołnierzy pochodzenia żydowskiego. Zginęła w Powstaniu Warszawskim. Jej życie i dorobek literacki świadczą o determinacji w kształceniu się, mimo wysokiego urodzenia i dużych pieniędzy.
A jednak jej nazwisko zostało wymazane z życia Parandowskiego. Jedną z pierwszych książek, "Bolszewizm i bolszewicy w Rosji" z 1919 r., dziadek dedykował właśnie jej. W pierwszym powojennym wydaniu z 1996 r. usunął dedykację. Muszę powiedzieć, że to wszystko przesądziło o mojej decyzji przełamania rodzinnego tabu w wielu dziedzinach. Przy nazwisku dziadka często pisze się: "wielki humanista". A ja nie umiem uciec od pytania, kto to właściwie jest "humanista", i czy, nie podważając oczywiście wartości literackich jego dzieł, można tak nazwać człowieka, który usunął ze swojego życia ślady po bliskiej osobie? Mam wielki szacunek i podziw dla jego erudycji, ale jakoś inaczej czytałam teraz jego książki.
W jednym ze wspomnień z okupacji napisał o tym, jak wychodząc z domu, spotkał dwójkę żydowskich dzieci, które wybiegały z piwnicy. Spojrzały na niego przerażone. Bardzo długimi i wypracowanymi stylistycznie zdaniami opisał ich oczy. Głębię spojrzenia, odwieczny strach, śmierć w oczach. A ja nie umiem uciec od pytania: czy wielki humanista to ten, kto z tym obrazem dziecięcych oczu idzie do biurka i pisze, czy raczej ten, kto je karmi i zabiera do domu?
0 babci ze strony ojca dowiedziała się Pani, że była śpiewaczką operową i występowała w Teatrze Miejskim w Krakowie.
- Wiedziałam tylko, że była nauczycielką w Suchej Beskidzkiej. Pamiętam jakieś strzępy rozmów, pamiętam, że wspominano, jak pięknie śpiewała. Przeglądając pudło z archiwaliami, znalazłam przylepioną do boku recenzję. Okazało się, że śpiewała w nowo powstałym wtedy teatrze, więc musiała śpiewać dobrze. Mam jej zdjęcia z Suchej Beskidzkiej: musiała tam uczyć, a śpiewać w Krakowie. Z powodów rodzinnych potrzebowała po prostu jakiegoś pewnego zarobku i wreszcie zrezygnowała z opery. To wszystko wyczytałam z dokumentów, zdjęć, starych gazet.
Powróćmy jeszcze do Pani obecnej historii. Po dwóch latach pracy zdecydowała się Pani odejść z Teatru Studio. To Pani kolejne odejście z jakiegoś miejsca.
- Kiedy rozpętano wokół mnie tę homofobiczną atmosferę, dyrekcja wystosowała publiczny list, w którym odcięła się od moich wypowiedzi. Odpowiedziałam publicznie i sprawa była jakby skończona. Tyle że po dwóch latach kontraktu musiałam zadać sobie pytanie, czy nie napiszę lub nie powiem czegoś, co w kolejnym sezonie spowoduje napięcie. Postawi moich kolegów aktorów w głupiej sytuacji. Ponieważ nie wiem, jak będą ewoluować moje poglądy, nie mogę dać takiej gwarancji. Więc odeszłam.
Proszę mi wierzyć, że naprawdę ciężko mi żyć bez sceny, kulis, garderoby. I coraz częściej wypycha mnie z teatru coś ideologicznego, politycznego, coś, co jest w powietrzu, a nie da się nazwać, albo czego lepiej nie nazywać.
To gdzie się teraz Pani widzi?
- Szukam kawałka podłogi dla swoich tekstów, które się marnują. Marzy mi się coś w rodzaju Theatre de la Huchette, który miał w Paryżu Ionesco: malutki teatr, gdzie wystawiał swoje sztuki. Mam kilka kameralnych sztuk na dwie, trzy osoby. Widzę się też przy biurku i przy drugiej części "Sagi", która wyjdzie jesienią, widzę się przy innych nowych książkach.
Jest Pani osobą "osobną". Nie pasuje ani na prawo, ani na lewo.
- Nie mam takiego obowiązku. Często jestem pytana o to, czy wejdę w politykę. A ja nie jestem ciekawa świata polityków. Nie mam żadnego celu oprócz tego, żeby uczestniczyć w gorącej dyskusji, jeśli coś mnie gorąco interesuje.
Wywołuje Pani wiele potrzebnych dyskusji, więc jest jednak jakiś pozytywny efekt.
- Wywołuję. A później smażę się na słońcu w ostatnim rzędzie. A jeszcze później w zaciszu gratuluje mi prezydent Stanów Zjednoczonych. No i trzeba brnąć dalej.