Inteligencja ma kompleks niechcianego dziecka

rozmowa z Bartoszem Szydłowskim

O roli inteligencji, wydarzeniach spod Pałacu Prezydenckiego i swoim najnowszym spektaklu pt. "KonradMaszyna" opowiada Bartosz Szydłowski w rozmowie z Igorem Stokfiszewskim

Właśnie odbyła się premiera twojego spektaklu KonradMaszyna na podstawie tekstu Mateusza Pakuły. Jest to mroczny monolog współczesnego Konrada, potomka bohatera Dziadów Adama Mickiewicza i Wyzwolenia Stanisława Wyspiańskiego, w którym padają bardzo gorzkie słowa dotyczące kondycji współczesnej Polski. W wywiadzie, którego udzieliłeś Rafałowi Stanowskiemu, powiedziałeś, że Konrad jest dla ciebie inteligentem, który poniósł klęskę jako przewodnik po współczesnym świecie. Powiedziałeś także: „Traktuję Konrada jako metaforę porażek, które ponoszą nasze elity w przeprowadzaniu społeczeństwa przez trudne sytuacje”. Kogo wskazałbyś jako reprezentantów tych „elit”? Przy jakich

Najłatwiej byłoby powiedzieć, że to politycy – i wtedy wszyscy poczulibyśmy się bezpieczni. Ale tak naprawdę chodzi mi o ciebie, o mnie, o naszych kolegów, o tych starszych panów również. Jesteśmy w pułapce między samozadowoleniem a bolesnym poczuciem, że jesteśmy niechcianymi dziećmi. Bo taki kompleks ma polska inteligencja. I ten kompleks odreagowuje przez odrzucenie lub sublimację. Mamy pogłębiającą się izolację inteligencji, która tak mocno wierzy w swoją inteligenckość, że pozostała część społeczeństwa nie jest jej specjalnie potrzebna – a nawet jej obecność jest dość obciachowa. Tego nikt tak nie nazwie wprost, bo jest to proces podświadomy.

W rozmowie o Polsce przydałby się nam psychoanalityczny prysznic. Osiągnięcie pozycji „tego, który włada językiem” uruchamia erozję identyfikacji społecznej i przestajesz być „swój”. Chociaż identyfikuję z polskim dyskursem inteligenckim, wypracowanymi tradycjami, odniesieniami, stamtąd w końcu jestem (przynajmniej w części), to czuję, że wytwarzamy wokół siebie rodzaj kokonu. Zbyt szybko zachodzi proces od zachłyśnięcia się pewną myślą, ideą, do dławienia się samym sobą, własnym ego, własną pozycją i dorobkiem. Tutaj pojawia się jakaś fundamentalna zdrada albo niezrozumienie własnej roli. Wyrastamy „ponad” i zaczynamy pielęgnować to uczucie. Jak ktoś nas nie rozumie, to znaczy, że jest głupi i nie warto z nim gadać. Odwracamy się. W nasze relacje wkrada się ten pański gest, polski foch zniecierpliwienia. No i ten „głupszy”, który tak naprawdę nie jest głupszy, przestaje być Twarzą, Podmiotem. I to jest błędne koło. Dlatego nie chcę wymieniać konkretnych „trudnych sytuacji”, bo uważam, że porażki w relacjach społecznych naszej inteligencji mają charakter ciągły. Nawet chwile solidarnościowych uniesień przypominają z dzisiejszej perspektywy zawieszenie broni w obliczu wspólnego wroga, a nie ostateczne rozwiązanie tego gordyjskiego węzła.

Wiesz, najbardziej mnie niepokoi dystans do działania jako czegoś niższego. Tak łatwo nas urazić, że zamykamy się we własnych sądach i opiniach. I jak ktoś chce skorzystać, to proszę, a jak nie, to jego strata. I ta inteligencja staje się tylko inteligencją od myślenia, komentowania, utwierdzania się w swoim poczuciu bycia niezrozumianym. Bryluje po salonach, kokietuje i robi wrażenie stroskanej, a gruncie rzeczy dba tylko o siebie. Brakuje odwagi, aby to nasze myślenie zabrudzić działaniem, zmodyfikować, nawet skompromitować, szorując dupą o rafę rzeczywistości.

Jak bardzo jesteś otwarty na „aktualnościową” interpretację KonradaMaszyny? Gdy Jerzy Święch, który gra tytułową rolę, wykrzykuje w pewnym momencie „Mam w dupie Wawel!”, skojarzenie jest oczywiste – katastrofa smoleńska, pogrzeb pary prezydenckiej. Co właściwie sądzisz o awanturze wokół tej katastrofy?


Nasz Konrad krzyczy, że ma w dupie Wawel, dlatego że jego plan jest bardziej totalny niż symboliczne krypty królewskie. On chce wypatroszyć świat! Wawel jest po drodze, ale naiwni ci, którzy myślą, że jest celem. W potoku zmechanizowanych słów nienawiści wszystko się miesza. Liczy się ego, parcie i pożądanie – choć agonalne, bełkoczące, to ostatkiem sił pnące się w górę po plecach innych ludzi. „Do góry, do góry, gdzie orzeł i kundel bury”.

Awantura wokół katastrofy? Zniewalające pytanie. Większość rozmów na ten temat ma charakter wizerunkowy: przeglądamy się w tej tragedii jak w lustrze, ciągle poprawiając makijaż. Każdy chce wyglądać atrakcyjniej od innego, powiedzieć inaczej, głębiej. A przede wszystkim każdy się musi odnieść. Najwięksi cynicy przybierają maski owieczek bożych, dupy wołowe stają się bojownikami. Sporo w tym hipokryzji, która powoduje, że sensowna rozmowa o katastrofie jest praktycznie niemożliwa. Traktuję to zdarzenie jako kolejny, niestety, w naszej historii martyrologiczny symbol, skanalizowany i w pewnym sensie martwy, bo niedający szans na odnowę.

Jest jednak wątek, którzy przy okazji pałacowej awantury powraca do mnie, nie daje spokoju. To rodzaj dręczącego pytania, na które próbuję odpowiedzieć swoją praktyką teatralną. Pamiętam, jak wspominałeś o fascynacji Artura Żmijewskiego „przedpałacową” siłą bycia razem, determinacją w formułowaniu swoich żądań. Mnie też fascynuje siła, która scala ludzi, nawet w poczuciu wykluczenia. Mało tego, ja wierzę bardzo w duchową wartość tej polskiej szarej strefy. Tylko dopóki traktuję ją jako coś poza mną, dopóki mówię „oni”, dopóki nie odnajduję w sobie autentycznej identyfikacji, to jest tak, jakby tego nie było naprawdę. Naprawdę jest wtedy kiedy Ty, On może stać się Ja. Szukam tego wymiaru identyfikacji. Bo jeśli zazdroszczę czy się wściekam – to robię to z pozycji podglądacza. Mogę się fascynować, mogę oburzać, ale jestem tylko laborantem z notesem w ręku. A to na dzisiejsze czasy jest za mało. Tutaj jest właśnie to bolesne pęknięcie, a co za tym idzie, potrzeba przejścia procesu identyfikacji, odnalezienia w sobie i oswojenia tego głosu nienawiści ulicy, który słyszymy pod pałacem. To jest realna energia i siła, którą trzeba wizualizować w sobie, a nie demonizować w nich. Bo jeśli to się nie uda, to dalej będziemy się okopywać po dwóch stronach barykady, powielając schemat ciążący na nas, Polakach, od pokoleń. My z tej samej gliny, ale trzeba do tego dojść, wykonać dużą pracę, odpowiedzieć sobie poważnie, co to znaczy, że my z tej samej gliny jesteśmy.

We wspomnianym na początku wywiadzie opowiadałeś o dwóch projektach Łaźni Nowej: spektaklach Fakir, czyli optymizm i KonradMaszyna, jako awersie i rewersie twojej kondycji. Powiedziałeś: „Gdybym sięgał tylko w jedną stronę, stałbym się ideologiem. Daję świadectwo zarówno swoim nadziejom, jak i zwątpieniom”. Nie masz wrażenia, że pesymizm jest dziś łatwy? Że żyjemy w czasie spełniającej się apokalipsy i prawdziwa ideologia to ta mówiąca o końcu wszystkiego – historii, człowieka itd.? Że pesymizm zbyt łatwo dziś przechodzi w czcze malkontenctwo? Że naprawdę heroiczne i antyideologiczne jest dziś uparte obstawanie przy optymizmie i afirmacji przyszłości?

Ideologia to dyrektywa, plan. Może napędzać, ukierunkować, ale sztuka jest działaniem intuicyjnym, jej siła tkwi w nieprzewidywalności. Nie idzie tylko z głowy. Jak mam chwilę zwątpienia, to jest to naturalny stan, któremu muszę dać świadectwo. I nie jest to totalny opis świata, to tylko moment, który pragnę uchwycić w jakiejś prawdzie doznania. A jeśli chodzi o pesymizm ogólnie, to się zgadzam. Może nie tyle pesymizm, ile dzisiejsza ironia, a za nią cynizm stanowią alibi dla niepodejmowania nowych wyzwań, lenistwa i tchórzostwa. Nawet jeśli jest to pochodna rozczarowania światem, to wynika tak naprawdę z niewiary w siebie, z politurą pewności i nonszalancji. To postawa – wytrych, akceptowalna przy stolikach, gdzie tasuje się i rozdaje opinie o świecie.

Wydaje mi się, że jesteśmy w momencie, w którym musimy się zmobilizować do budowania nowych perspektyw, odważyć się na redefinicję naszych relacji, być może wrócić do pojęć, które wyrzucono ze słowników. To słowa, o których mówię w Fakirze, że opustoszały. Przez kilkadziesiąt lat były na sztandarach i tak nimi manipulowano, że stały się swoim przeciwieństwem. Wspólnota, niezależność, solidarność, etos. Nie boję się tego wymiaru, bo on napędzał bardzo konkretne działania, którym poświęciłem parę ładnych lat życia. Efektem jest Łaźnia Nowa – rozwijająca się, broniąca mało artystowskich postaw. Optymizm i afirmacja to postawy trudniejsze do obrony, zbyt blisko są życzeniowych kazań czy infantylnych telewizyjnych seriali. W sztuce osuwają się w sentymentalizm lub moralizatorstwo. Łatwiej i bezpieczniej jest dekonstruować, obnażać. Tylko często jest to walka o prawo do własnej niedojrzałości, rozbijanie porządku odczytanego na bardzo płaskim poziomie. Nic w tym złego, bywa fascynujące i bardzo prawdziwe, tylko jak w tym odnaleźć twarz Innego? To są moje obsesje, które często dyktują mi myślenie nie tyle o działaniu scenicznym, ile konstruowaniu zasad, na których opiera się filozofia instytucji kultury.

Od dłuższego czasu współpracujemy przy projekcie związanym z pytaniem, w jaki sposób budować nowe więzi wspólnotowe wobec dewaluacji tych istniejących i gdy brak pomysłów, jak zasypywać społeczne podziały. Od lat pracujesz z amatorami, starszymi i młodszymi ludźmi z Nowej Huty i okolic. Nie należą do twojej warstwy społecznej, mają różne poglądy na codzienne bolączki. Jaką naukę dotyczącą budowania więzi wyniosłeś z dotychczasowej pracy z nimi?

Po pierwsze, nie pracuje się dla efektu, ale dla tych relacji. To oznacza często walkę z własnymi przyzwyczajeniami i konieczność rezygnacji z własnej pozycji. Najpierw jest ciekawość ludzka, mniej zawodowa. Wydaje mi się, że jestem dopiero na początku drogi. Mamy dopiero przyczółek, pierwszy zrąb zaufania. Teraz muszę iść dalej, trzeba to rozwijać, wykorzystać powstałą energię, ocalić to, co powołane do życia. Cały czas chodzi o to, aby w swoim działaniu utrzymać pewną dyspozycję wewnętrzną, wrażliwość. Bo ja nie mogę zadekretować wspólnoty, nie jest też ona celem samym w sobie. To wszystko ma służyć temu, żeby teatr był jak artykuł pierwszej potrzeby, ożywiony nową wiarą. Wybrałem taki właśnie sposób – intensywność relacji, bezpośrednie oddziaływanie na życie ludzi. Stąd szereg projektów społecznych, gdzie teatr jest tylko narzędziem wzmacniającym komunikację. Staram się, aby wszyscy artyści uwierzyli w nową jakość, jaką jest spotkaniu z nie-aktorami w teatrze. Nie zawsze się to udaje, ale miejsce emanuje wolą zmiany pewnych porządków. Teatr musi być nasz, artystów – i widzów, jako aktywnych współtwórców, a nie pasywnych konsumentów.

Jak zdefiniowałbyś miejsce sztuki w siatce społecznych napięć? Co sztuka może wnieść do wspólnego dobra?


Najpierw trzeba zawalczyć o to, żeby sztuka była postrzegana jako wehikuł wspólnoty. Przywrócić jej siłę spontanicznego zgromadzenia. Widz wchodzi do świątyni, ale to musi być jego wiara. Jeśli Gdy wchodzi tak, jakby dostępował zaszczytu (na przykład wydając jedną czwartą emerytury na bilet), wszystko jest spalone. Wówczas głos ma tylko scena, dość wyizolowana. Mogę się zgodzić, że potrzebujemy punktów odniesienia – ale nie szczytów na lodowej górze. Tam nikt nie wejdzie oprócz właścicieli specjalistycznego sprzętu. Oczywiście nie mówię tylko o kwestiach ekonomicznych. Zamarł etos sceny, pozostało puste podniesienie. Nie chcę być radykalnym i wytykać palcami, ale „misyjność” stała się prawem artysty i roszczeniem, a nie troską o budowanie wspólnej przestrzeni. Efektem tego jest dość jałowy spór, który kulturę lokuje wyłącznie na poziomie obrony lub zagrożenia pewnych przywilejów. Chciałbym, aby działanie teatralne stało się inkubatorem relacji, nie bulwarowych, ale takich, które pogłębiają i wzmacniają społeczną więź.

Igor Stokfiszewski
Krytyka Polityczna
18 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...