Intonacje kości

"Legenda" - reż: Bogdan Ciosek - Teatr Groteska w Krakowie

W "Legendzie" Bogdana Cioska mit ma woskową skórę trupa. Na scenie - kostnica najmarniejsza z marnych. Toporne łoże dla zwłok, z szarego sufitu tuleja sinego światła, mgła wyłażąca z czerni, niewiele więcej. No proszę, zapomniałbym. Na śmierć bym zapomniał: jeszcze sześć oddechów słabych jak piasek.

Wyznania szczerego entuzjasty teatru 

W "Legendzie" Cioska lekko pastelowe, ciepłe Stanisława Wyspiańskiego bajanie o prapoczątkach naszych, o królu Kraku i dzielnej córce jego Wandzie - to lodowata dziura umrzyków gdzieś na zapomnianych krawędziach miasta. Garść ludzkich lichot, co nawet nie mają imion - Pierwsza (Katarzyna Krzanowska), Druga (Małgorzata Hachlowska), Trzecia (Monika Filipowicz), Pierwszy (Marek Karpowicz), Drugi (Włodzimierz Jasiński) i Trzeci (Paweł Mróz) - sposobi zwłoki do ostatniej drogi. A czas - jaki jest? Wczoraj? Tysiąc lat temu? Jest każdy czas - taka natura kostnic. Choćby dziś. Dziś, teraz, garść lichot jeszcze żywych obmywa woskowe ciało lichoty już martwej. 

Tak się "Legenda" Cioska zaczyna - sześcioma oddechami słabymi jak piasek i mlaskiem czarnych szmat na skórze trupa. Tak się zaczyna i tak trwa przez godzinę. Jest obrządkiem, ciemnym, odwiecznym obrządkiem. Jest godziną powtarzających się gestów, powracających cisz i śpiewów, co same siebie wciąż zdają się małpować. "Legenda" Cioska to seans kolisty. I dlatego tak boleśnie przypomina. Przypomina, co od zawsze wiemy, ale nam umknęło. 

Jak przy sześciu piaskowych oddechach nie pomyśleć o Mickiewiczowskich "Dziadach" i tamtych nagle ucieleśnionych duchach, co skazane są na mordęgę wiecznego dryfowania po bezpańskich akwenach powietrza między tym a tamtym światem? Jak nie wyrecytować słowa Charon i nie wrócić do wielkiej prozy Jana Kotta o Tadeuszu Kantorze, do tamtych pamiętnych napisanych obrazów, gdzie Kantor, jak Charona, w teatrze swym przewozi zmarłych na naszą stronę czasu, ucieleśniając tym samym sedno teatru wszelkiego? Wreszcie, jak nie szepnąć jednego z najważniejszych zdań końca zeszłego wieku, zdania Marii Janion, że owszem, do Europy trzeba nam iść - ale tylko z naszymi zmarłymi? 

Wróciło to i jeszcze setka innych smaków, pootwierały się różne cmentarne furtki, grabarze Szekspira znów zaczęli w mej głowie wygadywać swe wielkie frazy. Tak, ale jednak coś zupełnie innego uderzyło kategorycznie. Dojmująco biedna scenografia Jerzego Kaliny, pokiereszowane, kulejące nuty Pawła Moszumańskiego, jeszcze to światło sine, jeszcze cienkie mgły pod stopami aktorów, jeszcze tych aktorów nieodwracalnie zgarbione ciała, i czarne chusty bezimiennych kobiet - to musiało przywlec do mej pamięci... "Osmędeuszy", "oratorium szyldowe" Mirona Białoszewskiego, tę, jak rzekł Białoszewski "największą rzecz sceniczną epicką zamkniętej epoki przedmieścia". 

"Legenda" Cioska - "Osmędeusze" Białoszewskiego. Podobna lichota. Podobne piękno lichoty. Podobny liryzm lichoty. Tu i tu - ludzie żyjący na krawędzi trupów, blisko mogił, tuż obok cmentarzy - obok ziemi odzyskanego prochu - w swych bajaniach wskrzeszają zmarłych, słyszą ich ciemne głosy. Dobrze pojmują intonacje kości. U Cioska drugi bądź trzeci mlask czarnej szmaty na woskowej skórze - budzi trupa. To tu normalne. Pogadają trochę. Przed godziną zejścia do ziemi - jest jeszcze czasu sporo. Można zabawić się w teatr. 

O na chwilę obudzonym, myjący martwych mówią - On. Też jest nikim. Gra go Franciszek Muła. Wyżej przepisałem cały afisz. Przepisałem go bez najkruchszego wahania. Co mogę dodać? Zwyczajnie, kłaniam się za godzinę tak czystego profesjonalizmu. Ale w takim razie, co mam rzec o Mule? Co mam pisać o geście Cioska, obsadzającego w roli przebudzonej martwoty - Mułę? 

Właśnie tu są najpotężniejsze dziwności seansu. Tu - w pomyśle, by obudzonym trupkiem był człowieczek nie większy od skrzata - snują się największe gorycze. Kott o Szekspirze mówił, że nie był on ani tragiczny, ani komiczny, jeno gorzki. Muła jako On - jest cierpki. Zawsze gdzieś pomiędzy przerażeniem a śmiechem. 

Na łożu trupów wygląda jak drugoplanowy bohater kreskówki "Opowieści z mchu i paproci". Gdy go mlask szmaty przebudzi - do końca, do ponownego zastygnięcia pod płachtami pożółkłych gazet, będzie tak, jakby się nie mógł zdecydować: być Don Kichotem, czy też Sancho Pansą? W najbardziej przejmujących momentach swego pokątnego zmartwychwstania - piszczy piskiem godnym skowytów Jacka Woszczerowicza w legendarnej roli Ryszarda III. I takie coś uruchomi odwieczny mit? Za sprawą dobroduszności tego czegoś powróci Krak, powróci Wanda, powróci Niemiec niechciany, powrócą początki nasze? Pomoże pamiętać, bo wie, że bez pamięci cmentarze nie mają sensu? 

Tak - takie coś. Kantor mawiał, że pamięć to nic świetlistego. Żadne pastele, żadna cepelia, żadna bombonierka. To nora, sine światło, mokra szmata w obojętnych palcach baby myjącej trupie pachy. A później, jak w finale dotkliwej "Legendy" - troski na świecie co najwyżej tyle, ile żółtych gazet na woskowym ciele. I czekanie. Wyżymanie czarnych szmat i czekanie na następnego klienta, na kolejny mit. Mozolne liczenie oddechów słabych jak piasek. 

Teatr Groteska. Stanisław Wyspiański "Legenda". Opracowanie tekstu i reżyseria Bogdan Ciosek. Scenografia Jerzy Kalina. Muzyka Paweł Moszumański. Plastyka ruchu Katarzyna Skawińska.
(zs)

Paweł Głowacki
Dziennik Polski
2 maja 2007

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia