Irlandzki mesjasz
„Samotny zachód" – reż. Robert Czechowski – Lubuski Teatr w Zielonej GórzeCzy w dusznym od oparów bimbru irlandzkim miasteczku mógł pojawić się mesjasz? Jeśli tak, to od czego będzie chciał wybawić tamtejszą społeczność? Tak niezwykłą sytuację przedstawia wystawiany na deskach Lubuskiego Teatru spektakl „Samotny zachód" w reżyserii Roberta Czechowskiego.
Przestrzeń, w której znajdują się bohaterowie, została stworzona za pomocą mających nieco industrialny charakter konstrukcji (scenografia: Wojciech Stefaniak). Z lewej strony stoi coś na kształt rampy czy też równi pochyłej, za nią kontuar/wyspa i surowy regał, na którego najwyższej półce stoją plastikowe figurki świętych. Elementem jakby z innego świata, a jednak kolorystycznie wkomponowującym się w ten pogrążony w półmroku krajobraz jest okrągły, drewniany stolik z trzema krzesłami. Całość, choć przedstawiać ma dom, kojarzy się mimo wszystko z wnętrzem przeciętnego irlandzkiego pubu z lat 90. Takiego, jaki możemy zobaczyć choćby w „P.S. Kocham cię" (reż. Richard LaGravenese, 2007), w scenie, w której Gerry (Gerard Butler) śpiewa piosenkę „Galway Girl". Wrażenie to zostaje spotęgowane, gdy w niektórych momentach całość tego miejsca spowija dym.
W tym planie spotykamy dwóch braci - Colemana Connora (Jerzy Kaczmarowski) i Valene'a Connora (Janusz Młyński) – ubranych dość elegancko, bo w jasne koszule, ciemnobrązowe marynarki i takież spodnie (kostiumy: Wojciech Stefaniak). Popijając bimber, rozmawiają o odejściu ich ojca, a w tych wspominkach towarzyszy im ksiądz - Ojciec Welsh (Ernest Nita). Z czasem dołącza do nich także nastoletnia dziewczyna - Girleen (Romana Filipowska), która ma na sobie różową sukienkę z czarnymi wstawkami, czarne legginsy i różowe adidasy (strój ten kojarzy się ze stylizacjami z teledysków girlsbandów w rodzaju Spice Girls z lat 90.).
W tej sowicie podlanej wspomnianym bimbrem rzeczywistości bohaterowie jawią się nam jako przedziwnie znajome postaci. Wiecznie robiący sobie na złość bracia są udręką dla kapłańskiego powołania Ojca Welsha. Ten ostatni zresztą przytłoczony ogromem strasznych zdarzeń (do których dołącza samobójstwo policjanta), zdaje się przechodzić załamanie nerwowe. Nikt jednak nie traktuje tego serio, bo przecież, jak każdy tutaj, nadużywa on alkoholu. Connorowie są zbyt zajęci robieniem sobie (głównie za pomocą gier słownych) na złość i niewybrednym komentowaniem świata oraz ludzi wokół nich (z pozycji – a jakże – nieomylnych i wszechwiedzących arbitrów), by zauważyć problemy innych ludzi.
Sprawa ostatniego samobójstwa przenosi akcję w rejon jeziora i gór – scenerii zbudowanej przez przypominającą rusztowanie konstrukcję, przesłoniętą pleksiglasowymi płytami. Tam, w poblasku niebieskiego światła (światło: Piotr Pawlik), zobaczymy trzy postaci (Katarzyna Hołyńska, Katarzyna Kawalec i Paweł Gabor) poruszające się niczym ciała kołysane przez odmęty jeziornych głębin (ruch sceniczny: Paweł Matyasik). Co ciekawe, osoby te górują nad sceną i bohaterami znajdującymi się poniżej – budzi to skojarzenie z aniołami bądź duchami. To właśnie na brzegu akwenu w głowie Ojca Welsha zrodzi się mesjanistyczny pomysł na uratowanie dusz zwaśnionych braci. Część tej misji powierzy Girleen, która, spotykając go tam, przybliżyła mu związaną z tym miejscem historię.
Będąca zaskakującym łącznikiem między tymi dwoma planami Girleen przechodzi tu ciekawą przemianę postaci. Kreowana przez Romanę Filipowską bohaterka początkowo irytuje swą rozkrzyczaną, ciut niepoważną osobowością, by następnie, w wyniku trudnych wydarzeń, pokazać całkowicie dojrzałą złość i rozpacz. Zaraz po roli Ernesta Nity (którego kapłan jest przekonywującym studium osoby przechodzącej załamanie nerwowe) jest to druga najmocniejsza dramatycznie kreacja „Samotnego zachodu".
Sami zaś bracia Connor fundują widzom rajd po dosadnych, nielekkich wypowiedziach, których atutem jest ich adekwatność do współczesnych polskich realiów. Tekst dramatu Martina McDonagha stał się tu wyłącznie pretekstem do snucia tych dialogów w sposób komiczny (odrobinę w stylu, skądinąd inteligentnego, choć ukrytego pod płaszczykiem prostactwa, humoru ze „Świata według Kiepskich" [twórcy Okił Khamidov, Patrick Yoka, Adek Drabiński, 1999-2022]), ale przemycający tematy ważkie i warte przemyślenia. Duet Kaczmarowski-Młyński odgrywa role zwaśnionych braci z lekkością i polotem. Mocnej jednak zdaje się tu kreślić kreowany przez Kaczmarowskiego Coleman - choćby w chwilach fantastycznie przerysowanego poprawiania fryzury, które kojarzy się z kreskówkowym Johnnym Bravo.
W tej opowieści znajduje się czas i na rubaszny śmiech i na nutę refleksji. Ukazuje ona specyficzny mikroświat, jakim jest małe miasteczko. Na całym świecie nie różnią się one za bardzo od siebie, a jeśli jeszcze dzielą religijne dziedzictwo (zarówno Irlandia, jak i Polska to kraje, w których dominującą jest religia katolicka) – to różnice zacierają się niemal zupełnie. I choć grają nam tu w tle subtelne irlandzkie melodie (opracowanie muzyczne Damian-neogenn-Lindner), w rozmowach słyszymy iście polskie problemy - w tym echa naszych rodzimych, ksenofobicznych i ciasnych przekonań.
Na czym więc polega poświęcenie małomiasteczkowego mesjasza – Ojca Welsha? Czy przyniesie ono pożądany przez niego skutek i uleczy relację braci? Aby się tego dowiedzieć, trzeba wybrać się do Lubuskiego Teatru na spektakl „Samotny zachód" w reżyserii Roberta Czechowskiego.