It's crime time!
"Amok. Pani Koma zbliża się!" - reż. Marcin Liber - Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego w KrakowieZamiast przed mniej lub bardziej tajemniczym napastnikiem, ucieka się tutaj przed dydaktyzmem. Zamiast szafować ocenami moralnymi, buduje się nastrój niepokoju. Zamiast przyjmować zewnętrzną perspektywę, porusza się po popkulturowej wyobraźni nastolatków. Czasami również zamiast grać, krzyczy się, a zamiast budować dramaturgię, klei się głodne kawałki, ale mimo to praca Marcina Libera nad tekstem Michała Kmiecika oraz grupą aktorów IV roku krakowskiej PWST momentami przypomina fajerwerk.
„AMOK. Pani Koma zbliża się!" jest patchworkową opowieścią o przemocy wśród młodzieży. Tytuł akcentujący z jednej strony amok, wściekłość, agresję, z drugiej – znieczulicę i zobojętnienie, pokazuje idące w parze zjawiska, które doprowadziły do eskalacji przemocy z ikonicznym już przykładem masakry w Columbine High School na czele. Scena początkowo zaadaptowana na klasę, z równo ustawionymi ławkami oraz krzesłami, zostaje rozsadzona siłą wybuchów nienawiści, która nie do końca poddaje się racjonalizacji. Stoliki są przesuwane, rzucane, robią miejsce na camping, taranują wyjście, ponownie zostają uporządkowane, by w końcu zamienić się ni to w ławę na sali sądowej, ni to ołtarz ofiarny. Właściwie nie jest potrzebne więcej młodym aktorom, prowadzonym pewną ręką reżysera. Emocje w scenach-tableaux dochodzą do punktu krytycznego, pozornie niewinne sytuacje – lekcja religii, wychowania fizycznego lub języka angielskiego – otwierają się na potworny wymiar, zaprzeczając niewinności bohaterów tych scen. Najbardziej porażający jest brak skruchy, właśnie – wbrew tytułowi – te wydarzenia, w których nie można mówić o amoku, ponieważ nawet po śmierci napastnicy nie żałują swoich czynów, nie dochodzi do momentu otrzeźwienia. Badają granice moralności niczym współczesne wcielenia Gide'owskiego Lafcadia. W wersji pop: komateens.
Twórcy spektaklu trzymają się konsekwentnie perspektywy nastolatków – czasami oprawców, czasami ofiar, czasami działających grupowo, czasami indywidualnie. Wybuchy agresji przeplatają się z muzyką popularną. „Pumped Up Kicks" Foster the People czy „Take Me To Church" Hoziera traktowane są jako manifesty zranionych nastoletnich dusz, co wymownie oddaje przekreślenie na bluzie piłkarskiej „SPAIN" pierwszej litery. Z kolei rockowe i hip-hopowe kawałki stają się czystą ekspresją agresji, przygrywającą tak grupom nastoletnich prześladowców, jak i ofiarom, w których w końcu dochodzi do jakiegoś pęknięcia. Trzeba przyznać, że dobór najnowszych hitów muzycznych i filmowych – chociażby „Spring Breakers" Korine'a, z którego pochodzą jaskrawe kominiarki – korzystnie wpływa na aktualność sztuki, przywołującej w końcu także wiele starszych przykładów przemocy. Popkultura nie tylko przyczynia się do znieczulicy, ale wręcz może demoralizować (przywołane są chociażby slashery, a konkretnie seria „Piątek, trzynastego"), zamieniać ból w coś abstrakcyjnego, płaskiego, lecz mającego potencjał graficzny – jak malowniczo rozbryzgujące się strugi „krwistego" soku pomidorowego. „AMOK" pełny jest ciekawych rozwiązań wizualnych – w scenie rozprawy sądowej nazwiska ofiar masakry w Virginia Tech wyświetlane są na podłodze, stanowiąc podstawę aktów oskarżenia, kolejna scena z kolei transponuje Ostatnią Wieczerzę. Pokazuje jednak równocześnie, że starając się uniknąć jednoznacznych odpowiedzi, Kmiecik skazał spektakl na mozaikową konstrukcję, przypominającą zbiór szkiców, których potencjał nie zawsze można było wykorzystać. Jak w tym zjawisku umiejscowić religię? Jak wyglądają medialne mechanizmy prezentowania szkolnych zamachów? I jak to się ma w ogóle do idei trzymania się perspektywy dziecka?
Widać w spektaklu trochę niekonsekwencji, dramaturgicznie zawodzi zwłaszcza w finale, ponieważ ma się wrażenie zwielokrotnionego zakończenia, jak gdyby Kmiecik nie chciał, żeby żaden pomysł się zmarnował. Reżyser wyciąga z takiego materiału, ile tylko się da, a jego poetycki styl wypada momentami szokująco w zderzeniu z tematyką. Last but not least, na scenę PWST przyciągają nazwiska, które nawet na najważniejszych krakowskich scenach są wydarzeniem samym w sobie, zwłaszcza że Liber i Kmiecik współpracowali wcześniej przy „Być jak Steve Jobs". Jednak najważniejsi byli tutaj młodzi aktorzy – wśród wpadających w objęcia „Pierwszej miłości" i pijących herbatę z „Ojcem Mateuszem" studentów objawiają się prawdziwe talenty. Szczególnie na uwagę zasłużyli Piotr Nerlewski (fizycznie przypominający nawet jednego z zamachowców z Columbine, przedstawionych w filmie „Słoń" Gusa Van Santa) i Tomasz Włosok (już w „Tanzcafe Lerch" pokazujący, że nie boi się wymagających ról), którzy potrafili zrezygnować z decybelów i buty na rzecz zniuansowania swoich ról. Dlatego też na pewno zgadzam się z główną ideą spektaklu – młodym należy się bacznie przyglądać, bo mogą nas czymś zaskoczyć.