Ja nie zrezygnowałem ze Śląska i nigdy nie zrezygnuję

rozmowa z Piotrem Polkiem

Szaleństwem można uznać całe moje życie od momentu, kiedy postanowiłem wyjechać z Kalet na studia aktorskie po pobyt we Francji, gdzie miałem pojechać na sześć miesięcy, a zostałem prawie cztery lata - mówi PIOTR POLK, aktor Teatru Syrena w Warszawie.

W styczniu ukazała się pana nowa, druga już płyta "Mój film". Jak to się dzieje, że aktor w pewnym momencie zaczyna odczuwać silną potrzebę, żeby zasiąść w studiu nagraniowym i spłodzić płytę?

- Nie wiem, czy to jest potrzeba, żeby na siłę coś spłodzić, bo to nigdy nie było w zasięgu moich zainteresowań. Nagranie płyty nie było czymś niezbędnym mi do życia. Dopiero udział w programie "Jak oni śpiewają" dał mi taką szansę. Już w jego trakcie otrzymałem propozycję nagrania płyty, ale gdyby ona się nie pojawiła, nic by to w moim życiu nie zmieniło. Mówię tak dlatego, że dało mi to możliwość pokazania siebie innego niż w filmie czy serialu.

Innego Piotra Polka niż tego, którego znamy ze sceny, szklanego ekranu?


- Dokładnie. Płyta, którą nagrałem nie ma nic wspólnego z piosenką aktorską, absolutnie nie chciałem angażować w to Piotra Polka - aktora. Na tej płycie miał być wyłącznie Piotr Polk -to, co myślę na temat świata, uczuć, co myślę o miłości, bólu, o rozstaniu, łzie. To wszystko jest moje, pisane słowami Jana Wołka, Marka Dutkiewicza, Wojciecha Kejnego.

Zatrudnił pan do współpracy cały "zestaw" utalentowanych osób. Seweryn Krajewski, Romuald Lipko...


- Nie wiem, czy zatrudniłem (śmiech). Poprosiłem, czy mogliby mi pomóc i jestem dumny z faktu, że się zgodzili.

Wystarczył jeden telefon?

- Nie, nie... to nie jest nawet kwestia telefonu. Uważam, że te nazwiska są antytezą tego, co się teraz dzieje, chociażby w rozgłośniach radiowych, gdzie jest kakofonia dźwięków, ogromna pstrokacizna, a jednocześnie wszystko jest smażone w tym samym oleju. Nie ma znaczenia, jaka to stacja, audycja... ciągle jest to samo. Gdyby nie żywy człowiek, który od czasu do czasu się odezwie, to mielibyśmy wrażenie, że słuchamy jednego utworu, gdzie tylko zmienia się głos z męskiego na damski albo odwrotnie. Te nazwiska, które oddały kawałek swojego talentu na moją płytę są legendą. To twórcy bardzo dojrzali, a przy tym mistrzowie w komponowaniu melodii. Zawsze powtarzałem, że oni piszą - nie kleją. Teraz częściej używa się kleju do tworzenia melodii z zasłyszanych fragmentów, aniżeli ołówka czy pióra.

Wśród pana współpracowników był min. Jarosław Kukulski...

- Chciałem, aby jego piosenki znalazły się na tej płycie. Pięknie wpasowały się w jej klimat.

Ten album to w pewnym sensie efekt męskich rozmów przy winie?

- Przy winie, przy kawie, przy kolacji. Na tej płycie nie ma ani jednego damskiego nazwiska.

Celowo?


- Każde wypowiedziane słowo musi mieć swój sens, ale i konsekwencję tego. Jeżeli mówię o takim trochę męskim, jakby nie było, spojrzeniu na świat to trudno, żeby moją historię życia albo stanów uczuć opowiedziała kobieta. Bo pisząc, włożyłaby w to swoje pióro. Chciałem, żeby ten album był dojrzały męsko. Podpisuję się pod każdym słowem, ale nie jest to moja autobiografia. Wszystkie stany opisywane w tych dziesięciu utworach są mi znane. Doskonale wiem jak smakuje łza. Czasami jest tak gęsta, że nie potrafi zejść z rzęsy.

A jak kobiety oceniają tę płytę?

- To dziwnie zabrzmi co powiem, ale do tej pory jak rozmawiałem z kobietami, które słuchały płyty - to mam wrażenie, że nagrałem ją właśnie dla nich. Może przez klimat, może przez brzmienie. Ale ja nie personifikuję tej płyty. Chciałem zaśpiewać tak, jakbym śpiewał drugiej osobie do ucha. Nie krzyczę, nie wrzeszczę. Jak ironizuję, to z samego siebie...

Ma pan dystans do siebie?


- Oczywiście. Dystans pozwala na obranie dobrej drogi, która ustawia artystę w odpowiedniej pozycji. Mam też dużo pokory.

Pierwiastek szaleństwa też pan w sobie ma?

- Tak.

A co pan szalonego ostatnio zrobił?

- Szaleństwem można nazwać całe moje życie od momentu, kiedy postanowiłem wyjechać z Kalet na studia aktorskie po pobyt we Francji, gdzie miałem pojechać na sześć miesięcy, jak prosiła mnie agentka, a zostałem prawie cztery lata.

Na ile jest pan związany ze Śląskiem?

- Tak, jakbym nigdy nie wyjeżdżał. Mam tu matkę, dom, więc w każdej wolnej chwili wracam. Jestem już jedyną osobą z najbliższej rodziny, która może jej towarzyszyć. Ja ze Śląska nie zrezygnowałem i nie zrezygnuję. Nigdy nie wstydziłem się swojej gwary. Nauczyłem się mówić po polsku, chciałem zniwelować do maksimum akcent, ale nie po to, by się pozbyć śląskości, tylko dlatego, że język jest podstawowym narzędziem pracy aktora. Mogę zagrać Ślązaka, w śląskim filmie, teatrze, ale też mogę mówić piękną poezję w języku polskim.

Które ze śląskich miast darzy pan największym sentymentem?


- Najbardziej jestem związany z tym miasteczkiem, w którym się urodziłem, dorastałem, dojrzewałem, w którym skończyłem szkoły, aż w końcu z którego wyjechałem, żeby zacząć budować własne zawodowe życie. To miasteczko to Kalety. Tam uczyłem się w szkole podstawowej, później w szkole elektrycznej, udzielałem się w ognisku muzycznym. Drugim z takich miast był Lubliniec, gdzie ukończyłem Państwową Szkołę Muzyczną pierwszego stopnia i nauczyłem się grać na akordeonie, którego się wstydziłem.

Akordeon jest teraz modnym instrumentem.

- Właśnie. Ale kiedyś było inaczej. Inni gitara, a ja co? Akordeon. To były początki mojej edukacji muzycznej. Bo wrażliwość na estetykę, na gust, smak, samą kulturę muzyczną trzeba odziedziczyć. I to, co się odziedziczy dopiero kształcić. Nigdy nie zamierzałem być wirtuozem, chociaż poświęciłem całe dzieciństwo, żeby ćwiczyć na instrumentach. Mój podstawowy zawód, czyli elektrotechnik, mam dzięki ojcu, który zawsze mówił, że w życiu trzeba mieć zawód, żeby zabezpieczyć swoją rodzinę. Wtedy mówiłem, po co mi to. Teraz z perspektywy lat, czuję się człowiekiem bardzo wartościowym, bo ta para rąk potrafi bardzo dużo. Może ktoś patrząc na ekran traktuje mnie jako aktora, który się wygłupia, ale potrafię też stanąć na dachu i smołować go. Mogę zrobić płot i meble. Nie boję się uderzenia młotka w palec. Mogę pani jutro zrobić instalację w domu (śmiech).

Ola Szatan
Dziennik Zachodni
22 lutego 2011
Portrety
John Steinbeck

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...