Ja to mam szczęście!

Rozmowa z Marcinem Perchuciem

Do akademii teatralnej zdawał... dla żartu. Ale aktorem został już na serio. "Oddałem się tej profesji na dobre", deklaruje Marcin Perchuć. Co myśli o graniu w serialach? Dlaczego nie pozuje na ściankach? I po co pisze doktorat? Ten facet ma talent do grania mężczyzn doskonałych. Zwłaszcza w popularnych serialach. W "Lekarzach" jest doktorem z powołania, którego rady nie ograniczają się tylko do wypisania recepty, a w "Barwach szczęścia" - dobrodusznym informatykiem, który wbrew matce żeni się z wdową z piątką dzieci.

Wydaje się, że na twoim życiorysie nie ma rysy. Zero skandali. Żona, od lat ta sama, chwali cię, że jesteś romantykiem i wspaniałym ojcem, krytycy i widzowie uważają cię za dobrego aktora, studenci twierdzą, że jesteś fajnym wykładowcą. Wieje nudą...

- A co, powinienem trochę nagiąć rzeczywistość, żeby było o mnie głośniej? Ostatnio rozmawialiśmy z żoną, że przydałby się jakiś spektakularny rozwód. Może zaczęłoby spływać więcej propozycji zawodowych (śmiech). A tak, rzeczywiście, nuda... Łysieję, żona mi wybiera rzeczy, bo chodziłbym ciągle w tych samych, a jak mam wolny czas, to spędzam go z dziećmi. Zawsze wiedziałem, że rodzina to jest moje szczęście - nie będę wypuszczał go z rąk dla głupot.

Ale historię miłosną macie z Anetą medialną. Ty jako adiunkt akademii teatralnej zwróciłeś uwagę na uczennicę w niebieskiej sukience. Ratowałeś ją, kiedy na zajęciach zwichnęła sobie dłoń, a potem przez lata ukrywaliście swój związek. Romantycznie.

- O tym też rozmawialiśmy z Anetą - że trzeba by wymyślić jakąś nową historię miłosną. Powiedzieć, że wcześniejszą zmyśliliśmy, i wyczarować pikantniejszą, żeby mieć co opowiadać. A tak poważnie, to nie było superromantyczne, tylko męczące. Aneta była moją uczennicą i nie miała komfortu pracy na zajęciach, byłem na jej egzaminach i cały czas udawaliśmy, że znamy się tylko z widzenia. Czekałem, żeby skończyła szkołę, i szybko się z nią ożeniłem. Żeby mi nie uciekła.

Bo mogło się okazać, że nie jesteś księciem z bajki, tylko żabą?

- Staram się, żeby nadal tego nie odkryła (śmiech). Jesteśmy razem już szesnaście lat. Małżeństwem dwanaście. I chyba czar jeszcze nie prysł.

A przecież mogło się tak zdarzyć. Dwoje aktorów pod jednym dachem... Była zazdrość o sukcesy zawodowe?

- Na szczęście nas to ominęło. Na początku to Aneta była popularniejsza, bo grała w "Samym życiu". Przed "Ekipą" Agnieszki Holland nikt o mnie nie słyszał, chyba że chodził do teatru na spektakle Montowni. Byłem mężem rozpoznawalnej żony. Zresztą do tej pory ludzie ją pamiętają i daj Boże, żeby to zaprocentowało dalej ciekawymi propozycjami na przyszłość.

Teraz sytuacja się zmieniła. To ciebie ogląda co tydzień 10 milionów widzów. Grasz Marka Złotego w "Barwach szczęścia" i Jivana w "Lekarzach". W obu rolach jesteś wcieleniem dobra. Taka karma?

- Jeśli postać w "Barwach..." ma na nazwisko Złoty, to nie ma innej możliwości, musi to być człowiek o złotym sercu. I widzowie chyba uważają mnie za miłego faceta. Nie będę ich przecież wyprowadzał z błędu, że taki kochany to ja nie jestem (śmiech). Zdarzają się też pytania o poradę lekarską. Ale z doktorem Jivanem też mam niewiele wspólnego. Nie ćwiczę jogi, nie jestem ekologiczny, nie rozwiązuję czyichś problemów życiowych. Ale dzięki moim "miłym" wcieleniom czasem udaje mi się wejść do teatru za kulisy, dostanę spod lady bilet na festiwal, lepszą pietruszkę w sklepie. A nawet niektórzy widzowie pójdą dla mnie do teatru.

Policzyłam. Można cię zobaczyć aż na pięciu scenach w Warszawie. Grasz co wieczór?

- Zdarza się, że w miesiącu mam ponad dwadzieścia spektakli. Biegam tylko od Teatru Powszechnego do Polonii czy Komedii i zmieniam strój.

To musisz zarabiać krocie, bo słyszałam, że teatr to teraz niezły interes.

- Nie wiem, czy aż tak opłacalny, ale na pewno to ciekawsza praca niż w serialu. Te spektakle, na których tak dobrze się zarabia, to często komedie, z którymi jeździ się po domach kultury. Ale to nie są teksty najwyższych lotów. Miałem tego typu propozycje, jednak odrzuciłem je, bo wiem, że moja rodzina jest - na razie - zabezpieczona finansowo i nie muszę tego robić. Ale nigdy nie wiadomo, co będzie za dwa miesiące. Może się okazać, że moje seriale padną, zmieni się dyrekcja w trzech teatrach i ja jako wykonujący wolny zawód zostanę na lodzie. Wtedy istotniejsze niż rozmowa o poziomie sztuki będzie to, czy mam co wrzucić do garnka.

A to poniekąd ty zapoczątkowałeś modę na prywatne teatry w Polsce?

- Raczej tylko dołączyłem do teatru Montownia, prywatnej grupy teatralnej bez stałej sceny. Wszyscy pukali się w czoło, mówiąc, że taka prywatna inicjatywa nie może się udać. A jednak odnieśliśmy sukces. Nie komercyjny, ale medialny. I co najważniejsze: mamy fun z tego, co robimy.

Teatr, serial - tu idzie ci świetnie, ale w filmach cię nie widać. Dlaczego?

- To zapytaj reżyserów, castingowców, producentów... A potem zadzwoń do mnie i mi przekaż, co powiedzieli, bo ja sam nie wiem, dlaczego nie gram w filmach.

Może trzeba więcej bywać? Rzadko pojawiasz się na bankietach. To dla ciebie obciach?

- Myślę, że są przystojniejsi, którzy lepiej prezentują się na ściankach. To miłe, kiedy raz na jakiś czas idę gdzieś z żoną i robią nam zdjęcia. To znaczy, że istniejemy i "jesteśmy w obiegu". Ale jeśli miałbym iść na otwarcie butiku, żeby załapać się na ściankę i dostać prezent, to zdecydowanie odmawiam. Nie zawsze też chodzę na premiery. Producenci i reżyserzy wychodzą chyba z założenia, że pan Perchuć może i gra w serialach i w teatrze, ale większy rozgłos zapewni ich filmowi ktoś, kto się lepiej ubrał. Rozumiem to i toleruję.

A może gdybyś częściej się udzielał, wtedy srebrny ekran byłby twój? Wolałbyś zagrać Tootsie czy Rambo?

- Ale ja już w pewnym sensie gram Tootsie, tyle że w teatrze. W sztuce "Wąsy". Ale może przez mój wiek, bo mam już czterdzieści lat na karku, wycofuję się z myślenia, kogo chciałbym zagrać. Teraz myślę, żeby moje dzieci były zdrowe i żeby mieć pieniądze, aby je wykształcić, i dotrwać szczęśliwie do bycia dziadkiem. Chciałbym swoim zawodem zarabiać na życie i już nie myślę: "Chciałbym być jak John Malkovich". Z przyjemnością przypakowałbym do roli Rambo (śmiech).

Mówisz jak stateczny aktor. Może to przez twoją pracę w akademii teatralnej? Studenci zwracają się do ciebie "panie profesorze"?

- Mają zakaz. Nie jestem profesorem, jest jakaś gradacja. Najpierw jest magister, potem asystent, teraz mogą do mnie mówić "panie piszący doktorat".

O czym piszesz doktorat?

- O tym, jak tworzyłem postać Raskolnikowa w "Zbrodni i karze" w Teatrze Powszechnym. Stwierdziłem, że to ciekawy materiał: opisać przygotowania do grania zabójcy. Poważna sprawa. Do końca kwietnia daję sobie czas na skończenie pracy pisemnej, a potem niech się dzieje wola nieba. Bardzo chcę zostać na uczelni i aby to sobie zapewnić, muszę mieć doktorat.

Aż tak ci zależy na nauczaniu innych?

- Bardzo lubię uczyć. Poza tym chcę mieć kontakt ze studentami, ze świeżą krwią. Oni mi nie chcą wierzyć, ale to ja się więcej uczę od nich niż oni ode mnie. Biorę od nich tę bezczelność, energię. Nie mają jeszcze zblazowania, które niestety przychodzi z czasem. Widzę w nich siebie sprzed lat.

Spotykasz swoich studentów na castingach?

- Nieustannie. I to jest bardzo sympatyczne doświadczenie. Ostatnio z Otarem Saralidze przygotowaliśmy premierę u Krystyny Jandy ("Przedstawienie świąteczne" - przyp. aut.) i chyba poszło nieźle. To raczej ja jestem na cenzurowanym, bo moi studenci mogą ocenić czy to, co wkładałem im do głowy, sam stosuję. To nie pozwala mi być bezkarnym jako nauczyciel. Ale nie kumpluję się już z moimi obecnymi studentami. Zaczynam być na to za stary.

Rośnie ci konkurencja, bo młodsi aktorzy są tańsi, bardziej dyspozycyjni, ulegli...

- Nie czuję się, żebym był drogi (śmiech). Zależy od zapotrzebowania. Na razie nikt nie zrobi z Dawida Ogrodnika ojca 18-latka. Chwała Bogu jest jeszcze Robert Więckiewicz, Marcin Dorociński i - jakby co - pokażą klasę. Ale fakt, jest teraz mnóstwo fajnych aktorów. Antek Pawlicki, Mateusz Kościukiewicz czy Mateusz Banasiuk. Jak pokolenie czterdziestolatków zacznie grywać role Gajosa, to oni zajmą nasze miejsce.

A wróżono ci, że nie zostaniesz aktorem.

- Po trzecim roku usłyszałem opinię, że wyglądam na takiego, co nie chce uprawiać tego zawodu. Może się nie przykładałem, może za bardzo się rozpraszałem, pracując w radiu? Ale dzięki kumplom z Teatru Montownia zrozumiałem, że to aktorstwo daje mi szczęście i oddałem się tej profesji na dobre.

A czemu właściwie poszedłeś na PWST, skoro twój tata był geofizykiem, a mama architektem?

- Zagrałem w przedstawieniu szkolnym i pomyślałem, że dla żartu złożę papiery do akademii. Dostałem się za pierwszym razem. Pamiętam, jak wychodziłem z sali, taki szczęśliwy. Czułem się jak wybraniec losu. A tu Maja Komorowska do mnie mówi: "Synu, ty się tak nie ciesz, bo jak się nie weźmiesz do roboty, to szybko wylecisz". Dlatego się zabezpieczyłem. Poszedłem do dziekana Wydziału Fizyki, żeby na wszelki wypadek zaklepać sobie miejsce.

I co byś robił teraz?

- Byłbym aktorem (śmiech). Teraz, żeby grać, wystarczy wygrać casting. W końcu pewnie bym zrozumiał, że właśnie to chcę robić w życiu.

A teraz ty sam wybierasz wybrańców do szkoły.

- Wydaje mi się, że wiele osób taktuje egzaminy wstępne jak prezentację w "X Factorze" czy "Mam talent". Chcą zrobić wrażenie, a nie ujawnić swoją wrażliwość. Zawsze też jest więcej kobiet niż mężczyzn, przez co dziewczyny mają trudniej. Może młodzi faceci uważają, że aktorstwo to niemęski zawód? Czasem rzeczywiście można tak powiedzieć. Jak przebieram się za Jadzię w "Wąsach" i Zośka, moja córka, pyta mnie: "Co robiłeś w pracy?", to nie mogę powiedzieć, że ratowałem ludzi, tylko muszę przyznać, że byłem kobietą z wąsami.

Zosia i twój syn Staś mają z tym problem?

- Na szczęście nie. Zosia ma dziewięć lat i rozumie, że tata czasem całuje inną panią na scenie czy w serialu i to nie jest prawda. Staś jeszcze jest za mały, ma cztery lata.

A chcesz, żeby poszli w twoje i Anety ślady?

- Zosia na razie chce być wynalazcą, to ją kreci. Trzymam kciuki, żeby tak się stało. Lubi dużo oglądać, ostatnio łyknęła dwa filmy Charliego Chaplina. Cieszy mnie, że ma duże spektrum zainteresowań, ale raczej nie chcemy z Anetą, żeby spędziła życie w garderobie. Ale zrobi, jak będzie chciała.

Jak tak opowiadasz o dzieciach, to widać, że jesteś zaangażowanym tatą.

- Nasze dzieci mają dużą wolność. Staś jeździ na rowerze po domu, Zośka śpiewa. Ale najważniejsze, że mimo różnicy wieku potrafią się dogadać. Oglądam z nimi dużo filmów, bawię się. Z Zosią teraz czytamy Maleszkę, skończyliśmy "Władcę Pierścieni" i z dnia na dzień widzę, że coraz więcej mnie z córką i synem łączy.

Jak tak dobrze ci idzie z tymi dziećmi, to może zdecydujecie się z Anetą na jeszcze jedno?

- O nie! Zamknęliśmy produkcję na dobre! Cieszę się, że są coraz starsze i możemy bezkarnie pojechać do Meksyku i mieć czas tylko dla siebie. To też jest ważne.

Joanna Rutkowska
flesz gwiazdy & styl
24 kwietnia 2014
Portrety
Marcin Perchuć

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...