Jak długo trwają legendy

Alfabet polskiej opery

Gdy wspominamy tych, którzy odeszli w ostatnim roku, coraz natarczywiej nasuwa się myśl, że sława i popularność to zdobycze krótkotrwałe, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

Stwierdzenie to odnosi się szczególnie do sztuki tak ulotnej jak taniec. Kto pamięta, kim była Alicja Boniuszko, w drugiej połowie XX wieku jedna z najwybitniejszych, a z pewnością najbardziej niezwykła tancerka? Swoje życie artystyczne związała z prowincjonalną wówczas Operą w Gdańsku, ale to dla niej widzowie jeździli z całej Polski, by podziwiać w kolejnych rolach.

– Jej ciało poddawało się moim próbom w sposób zupełnie niespotykany. Nie stawiało żadnego oporu, można je było modelować – wspominała choreografka Janina Jarzynówna-Sobczak, która w PRL-u potrafiła dokonać wyłomu w obowiązujących kanonach sztuki sowieckiej i do baletu wprowadzić nieco nowoczesności. To dla Alicji Boniuszko tworzyła awangardowe, często obrazoburcze choreografie, które dziś wydawałaby się nobliwe. Pozostały po nich tylko fotografie oraz filmowy zapis baletu „Niobe" z przejmującą rolą Alicji Boniuszko. Ona też tańczy w scenie na balu w „Popiołach" Andrzeja Wajdy.

Kilka lat później we Wrocławiu objawiła się Teresa Kujawa. Wcześniej tańczyła w jednym z paryskich zespołów, nie była więc jedynie skazana na rosyjską klasykę. Jako choreografka mawiała, że śmieszą ją balety poruszające kobiece problemy realizowane przez mężczyzn. Jeśli tworzyli je, to tylko dlatego, że rozczulali się nad sobą i żałowali samych siebie. Z takim podejściem stałaby się obecnie ikoną sztuki feministycznej. Jej specjalnością były balety pokazujące kobiety silne, stanowcze, ale i niszczone przez świat, w którym dominują mężczyźni.

Symbolem kruchej kobiecości była natomiast wieloletnia solistka Teatru Wielkiego w Warszawie Ewa Głowacka. Debiutowała w spektaklu Adama Hanuszkiewicza. W wyreżyserowanej przez siebie kameralnej operze „Julia i Romeo" powierzył jej rolę jednej z trzech Julii. Miała wtedy zaledwie 17 lat, była jeszcze uczennicą szkoły baletowej.

Piękna, o smukłej sylwetce i doskonałych proporcjach oraz o wyrazistych, jakby lekko zdziwionych czach nadawała się Ewa Głowacka idealnie do ról bohaterek baletów klasycznych żyjących na granicy świata realnego i fantastycznego. Ulotność i elegancja jej tańca łączyła się z wyrazistością i emocjonalnością. Piękną karierę zakończyła ćwierć wieku temu, a do tej pory w warszawskim zespole baletowym nie pojawiła się artystka, która mogłaby jej dorównać.

Niemal niezauważona u nas przeszła informacja o odejściu 89-letniego Nello Santiego. Śpiewacy mówili o nim „papa Santi", a występ w spektaklu, którym dyrygował, uważali za największy przywilej i wspaniałą lekcję. Może zaświadczyć o tym choćby Piotr Beczała, bo wielokrotnie śpiewał razem z nim w Operze w Zurychu. Określenie „razem z nim" jest jak najbardziej na miejscu, gdyż Nello Santi znał na pamięć wszystkie włoskie opery i dyrygując śpiewał z solistami.

Prowadził przedstawienia na całym świecie, w samej tylko Metropolitan w Nowym Jorku dyrygował ponad czterysta razy. W Polsce był w połowie lat 90., w Operze Narodowej przygotował wspaniały koncert muzyki Rossiniego. Miał to być początek ściślejszych kontaktów, do których wszakże nigdy nie doszło.

Żywa jest za to u nas legenda Mirelli Freni. Rówieśniczka i przyjaciółka Luciano Pavarottiego, których w niemowlęctwie karmiła ta sama mamka, należała do ginącego pokolenia artystów, którzy nie zabiegali o medialną popularność i kreowanie własnego wizerunku. Za to jej kariera trwała ponad cztery dekady i była pasmem nieustających sukcesów.

Nie dbał też o zaszczyty Bernard Ładysz, choć z powojennego pokolenia śpiewających Polaków najbardziej był predestynowany do tego, by zrobić światową karierę. Dla kogoś jednak, kto przeżył wojnę, służył w karnej kompanii Armii Czerwonej, a potem budował swoje życie od podstaw, gdy z rodzinnej Wileńszczyzny dotarł do Polski, nie sława była najważniejsza. Choć śpiewał z Marią Callas, czekała na niego La Scala, a w Borysa Godunowa wcielił się na scenie Teatru Bolszoj (to zaszczyt największy dla nie-Rosjanina), to jednak najlepiej było mu w Polsce.

I tylko po latach, wspominając przeszłość, powiedział mi z nostalgią: – Wszystko przychodziło mi za łatwo. Miałem za sobą biedę, tragedię, więc kariera nie była dla mnie aż tak ważna. To nie było tak, jak teraz u młodych ludzi, którzy są przepełnieni desperacją. Ale ona jest potrzebna, bo cóż można bez niej osiągnąć?

Z drugiej wszakże strony, czy Bernard Ładysz cieszyłby się taką sympatią rodaków, gdyby wyjechał na wiele lat? W PRL-u była to przecież jedyna droga, nie można było zaistnieć w świecie, dojeżdżając z kraju na występy. Na taki wyjazd zdecydowała się w latach siedemdziesiątych, krótko po scenicznym debiucie, Wiera Baniewicz, Wiadomość o jej śmierci przeszła w czerwcu bez echa. Obdarzona mezzosopranem o intrygującej barwie, drobna zgrabna, pełna seksapilu i scenicznego wdzięku zaśpiewała ogromną liczbę ról w całej Europie. Również na zachodzie Europy największe sukcesy odnosił wspaniały bas, Andrzej Saciuk, zasypywany propozycjami od czasu sukcesu na prestiżowym konkursie w Monachium w 1963 r. Starał się jednak podtrzymywać kontakty z bliskim mu Teatrem Wielkim w Łodzi.

Z tą sceną przez lat był związany był Ireneusz Jakubowski, artysta w świecie operowym wyjątkowy. Z głosem, jakim dysponował, mógł zostać najlepszym tenorem w Polsce, jednak nie potrafił porzucić dla śpiewu drugiej swojej pasji... prawa rzymskiego. Był wykładowcą Uniwersytetu Łódzkiego i czas konsekwentnie dzielił między spektakle a zajęcia akademickie.

Operze natomiast całkowicie poświęciła się Joanna Cortes i mogła czuć się artystką spełnioną. Jej pechem było natomiast to, że stała się ulubioną śpiewaczką Sławomira Pietrasa, który w kolejnych prowadzonych przez siebie teatrach powierzał jej główne role, nie bacząc, czy wszystkie są odpowiednie dla jej głosu. I wyeksploatował ją stanowczo za szybko...

Życie zaś dopisało zakończenie do tych wspomnień. W czwartek przyszła wiadomość o śmierci 89-letniej Wandy Polańskiej. I w tym przypadku trzeba wyjaśnić, że ta niezwykła kobieta pół wieku temu była największą gwiazdą polskiej operetki. Dziś artystek tej klasy jak ona już nie ma, poza ciągle wspaniałą Grażyną Brodzińska, która niemal samotnie kontynuuje tradycje tej sztuki.

Trudno oprzeć się refleksji, że wraz z odejściem Wandy Polańskiej, a także zmarłej latem, jej rówieśniczki, Agnieszki Kossakowskiej odchodzi również z naszego życia kulturalnego klasyczna operetka.

Jacek Marczyński
Onet.Kultura
5 listopada 2020

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia