Jak dr Frankenstein dał Potworowi życie, mądrość i emocje

"Młody Frankenstein" - reż. Jacek Bończyk - 24. Bydgoski Festiwal Operowy

Przyjemnie brzmiące głosy. Brawurowa choreografia. Imponująca scenografia. Cudownie brzmiąca orkiestra. Musical „Młody Frankenstein" Teatru Rozrywki w Chorzowie to doskonale zrealizowana parodia.

Szósty festiwalowy wieczór wypełnił musical fabularny, czyli tzw. „book musical", z ciekawie opracowanym i dopisanym polskim kolorytem. Wprawdzie autorami scenariusza są Mel Brooks oraz Thomas Meehan, którzy stworzyli filmową wersję opowieści o doktorze Frankensteine i jego „Potworze", to reżyser Jacek Bończyk napisał teksty piosenek. A że scenariusz z oryginału tłumaczył Grzegorz Wasowski, to tchnął w niego wysublimowane aluzje słowne kojarzące się z „Kabaretem Starszych Panów". Ale to nie wszystko. Pozostając w konwencji parodii, tak jak Brooks rozprawił się z mitem o Frankensteinie, tak Jacek Bończyk zaproponował widzom zabawę słowną, nawiązująca do literackich mitów literatury polskiej. Jest zatem fragment „Antka" Bolesława Prusa idealnie wtapiający się w horror, związany z wsuwaną do pieca Rozalką, czy słynne powiedzenie małego rycerza z Trylogii Henryka Sienkiewicza: „- Nic to, Baśka". Ale jest jeszcze coś. Zabawa słowem to także liczne homonimy, kalambury, dwuznaczne powiedzenia z współczesnego języka, które są świetnym pastiszem dzisiejszego języka rodem z kabaretów.

Jednak słowna materia w towarzystwie muzyki, a wyśpiewana czystymi i oryginalnymi w brzmieniu głosami głównych aktorów nabiera w partiach erotycznych spektaklu smaku tak ostrego niczym papryka chili. Bo musical ten jest wprost naszpikowany w warstwie słownej, jak i wizualnej erotyką. Anna Surma jako Inga uwodzi nie tylko aktorsko, ale także silnym głosem. Wioletta Białk demonstruje cudowne możliwości swego sopranu, szczególnie podczas entrée w prawdziwie hollywoodzkim stylu, kiedy to zaskakuje ukochanego Fryderyka Frankensteina swym przyjazdem do Transylwanii. I Frau Blucher, która to w postaci Marii Meyer, pozbawiona jest filmowej demoniczności na rzecz dojrzałego seksapilu!

A do tego bardzo ciekawy głos aktorki, mający tak wiele wspólnego z altem, oscylujący w dolnych rejestrach jego barwy! Artur Święs w roli dr. Frankensteina idealnie gra przemianę, jaka w nim zachodzi, od naukowca, którego interesują wyłącznie mózgi po tracącego głowę mężczyznę dla fizycznych wdzięków pięknejTransylwanki – Ingi. To ciekawie wykreowana postać. Święs imponuje w partiach rewiowych. Tomasz Jedz w roli Potwora wygrywa aktorsko ogromną gamę emocji. Świetnie oddaje swą fizyczną nieporadność podczas wykonywania piosenki „Puttin on the Ritz" w duecie z Arturem Święsem. I przede wszystkim – Dariusz Niebudek w roli Igora, który podbił widownię. Jego naturalna vis comica emanowała w każdym zagranym geście. Siła komizmu, z jaką skonstruował aktorsko Igora, nadała mu rysy postaci, której już sama obecność na scenie wywoływała uśmiech. Ruchowo – idealnie oddał niedoskonałości fizyczne Igora. I głosowo – również był ciekawy. Zresztą, nie było w tym musicalu aktora i aktorki, którzy by nie przyciągali uwagi widzów swym śpiewem, tańcem, czy artyzmem w konstruowaniu granej przez siebie postaci!

Niewyobrażalny dynamizm na scenie związany był z idealnie dopracowaną choreografią oraz eksplozją dźwięków muzycznych. Niezaprzeczalnym atutem w warstwie głosowej były duety, a w warstwie tanecznej - zespół baletowy. Inga Pilchowska tak ustawiła choreograficznie występujących solistów oraz balet, że płynność ruchów, harmonia oraz ciekawe układy tworzyły bardzo zróżnicowaną w emocjach atmosferę. Odnosiło się wrażenie, że taniec jest wpisany nie tylko w fabułę tego musicalu, ale także w każdą zagraną nutę. Bo kiedy na scenę zostaje wniesiona waltornia, nikt jeszcze nie podejrzewa, że w kulisach kryje się największa niespodzianka tego wieczoru. Ale kiedy podczas finału, posiadającego swoją żywiołową choreografię, na scenę weszła orkiestra oraz dyrygent Mateusz Walach, sprawujący także kierownictwo muzyczne, oklaskom nie było końca. Bo i solo na skrzypcach podczas drugiego aktu zabrzmiało bardzo tajemniczo, stopniując napięcie. I saksofon barytonowy skonstruował klimat na scenie. Jak i instrumenty dęte blaszane, bez których nie można nawet sobie wyobrazić tego musicalu. Ale największym hitem okazała się aranżacja Mateusza Walacha legendarnej piosenki „Puttin on the Ritz" zaśpiewanej przez Artura Święsa oraz Potwora - Tomasza Jedza. „Rozciągnięci w czasie" tematu muzycznego tej melodii zaimponowało pozyskaniem przez Mateusza Walacha nowego obrazu dźwiękowego, dającego szanse na zaprezentowanie głównie możliwości technicznych zespołowi baletowemu, który stworzył prawdziwą taneczną perełkę. A pobrzmiewające rytmy shimmy oraz frazy jazzowe bliskie klimatycznie bigbandowi sprawiły, że ruch taneczny podkreślał warstwę erotyczną spektaklu. A poza tym, jakże ciekawymi zabiegami kompozytorskimi Walach określił sceny taneczne w klimacie amerykańskiej kultury i i zupełnie przeciwstawnej jej transylwańskiej tradycji!

Scenografia Grzegorza Policińskiego oraz kostiumy Anny Chadaj w jakże czytelny sposób wiążą się z reżyserską koncepcją inscenizacji. Niezwykła plastyczność dekoracji tworzy nie tylko idealne musicalowe tło dla aktorów, ale również i konstruuje perspektywę przestrzeni. Statek przy nabrzeżu w Nowym Jorku, czy rynek miasteczka to imponujące pozawerbalne środki w tym spektaklu. Zamek i jego wnętrza dziadka Fryderyka w Transylwanii mają postać ścian, dopracowanych wizualnie do najmniejszego szczegółu. Taka koncepcja sprzyja szybkiej zmianie dekoracji poszczególnych scen. A malownicze kostiumy aktorów nawiązujące i do mody epoki, i do miejsc, w których rozgrywają się zdarzenia, swymi barwami komponują się z rekwizytami i dekoracjami. A reżyseria Jacka Bończyka? To mistrzostwo artystyczne, które imponuje rozmachem, konsekwencją w prowadzeniu akcji scenicznej, skrzące się pomysłami i niosące wiele czytelnych i różnorodnych przemyśleń na temat otaczającego nas współczesnego świata.

Spektakl ten przekonał publiczność, że musical i opera mają wiele cech wspólnych. Ileż form teatralnych przenika się w nich wzajemnie. „Młody Frankenstein" podpowiadał też różnice. A także przypominał widowni o obowiązującej w musicalu zasadzie „triple threat", czyli o opanowaniu przez artystę musicalowego trzech umiejętności – aktorstwa, śpiewania i tańczenia. A nie jest to łatwa sztuka, ale dzięki niej musicale, jako produkt czysto amerykański, nie schodzą ze scen teatralnych na całym świecie. Bo publiczność czeka na spektakle przyjemne w odbiorze. I bardzo dobrze, że dyrektor Maciej Figas i organizatorzy Bydgoskiego Festiwalu Operowego co roku o tym pamiętają.

Ilona Słojewska
Dziennik Teatralny Bydgoszcz
13 maja 2017
Portrety
Jacek Bończyk

Książka tygodnia

Musical nieznany. Polskie inscenizacje musicalowe w latach 1961-1986
Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie
Grzegorz Lewandowski

Trailer tygodnia