Jak dźwięk stał się aktorem
"Komuna Paryska" - reż. Weronika Szczawińska - Teatr Polski w BydgoszczyCoś, czego na pewno nie można zarzucić aktorom Teatru Polskiego w Bydgoszczy to przewidywalność. Coraz częściej wybieram się na premierę z podekscytowaniem i niepokojem zarazem. Nie wiem, czego znowu będzie wymagał ode mnie zespół - wyjścia na ulicę, odpowiedzi na trudne pytania dotyczące rzezi wołyńskiej, czy da mi do rąk instrument i powie: Graj!
Hipnotyzująca muzyka Krzysztofa Kaliskiego wciąga nas powoli w świat niezwykle odległy, bo do Francji, roku pańskiego 1871, gdy na 72 dni Paryż stał się miastem rządzonym przez wszystkich i przez nikogo, gdzie poprzez ciągłe dyskusje jego mieszkańcy powoli na nowo uzgadniali jego polityczny, społeczny i ekonomiczny charakter. Metaliczne brzmienia poszczególnych instrumentów, znalezione w czeluściach teatralnego magazynu i tylko trzech profesjonalnych muzyków zapraszają nas na spacer po ciemnych, spowitych mgłą, cuchnących wódką i moczem zakamarkach stolicy.
Mowa o zapomnianej już przez wielu, bo w końcu kojarzącej się z komunizmem, czasami głębokiego PRL-u Komunie Paryskiej. Komunie, która jako jedyna miała dość teoretyzowania, a zaczęła swoje postulaty wcielać w życie, stąd też stała się dla Weroniki Szczawińskiej i Agnieszki Jakimiak tak ekscytująca. Niby wizja utopijna, a jak wiele z tego, co wtedy wprowadzono w życie przetrwało. W jej przypadku wszystkie postulaty realizowane były natychmiast, ponieważ wszystkie wydawały się jednakowo ważne. Jednocześnie walczono o prawo pracy, prawa kobiet, powszechną, świecką edukację, świeckie państwo, a nawet o kształt galerii czy architektury publicznej. Tu wszystko działo się naraz. Nie wyłoniono też żadnych władz tymczasowych, jakiegoś parlamentu, komitetu ocalenia publicznego. I ten przykład komunardzkich idei, przeszczepili na grunt pracy w teatrze jego twórcy. Na własnym organizmie przetestowali jego działanie. Najbardziej zaskoczona była chyba sama reżyserka, Weronika Szczawińska, która znalazła się w zupełnie nowej niż dotychczas roli - przyjechała z gotowym planem, gdy tymczasem zespół mówi jej: "Ten spektakl tworzymy wspólnie. Podyskutujmy".
I tak powstała z popiołów po 145 latach Komuna Paryska band, zespół składający się z około 13 osób. Gra, często dość chaotycznie, bo tu każdy gra do własnej bramki, skoro nie ma nikogo, kto mógłby chwycić pałeczkę dyrygenta i wrzasnąć: Koniec palenia! Wracamy na scenę! Ten chaos jest jednak zamierzony - pokazuje jak funkcjonują ludzie pozbawieni lidera, przywódcy, choć nie brakuje w piosenkach odwołań do najważniejszych postaci tamtego okresu: "szczurów" Bakunina (taki tytuł nosi najnowsza płyta zespołu), "obszczymura" Gustave'a Courbeta, nierozumianego przez nikogo Karola Darwina, Arthura Rimbaud, czy Karola Marksa. Czasy, w których żyli przestają mieć znaczenie, przeszłość miesza się z teraźniejszością.
Piotr Wawer Jr zwierza się do kamery, jak po ostatnim koncercie potrzebował resetu. Małgorzata Trofimiuk w Anglii założyła firmę obuwniczą Margo Trucci, a wszystkie pieniądze przeznaczała na finansowanie ruchu rewolucyjnego. Nagle Mirosław Guzowski przenosi nas w czasy II wojny światowej, gdzie trafił na amerykański krążownik, który storpedowała japońska łódź podwodna. Uratował się, ale pozostał w śpiączce przez kilkadziesiąt lat. Dzięki nowoczesnej medycynie obudził się w zupełnie innej rzeczywistości. Opowiada o tym siedząc w samochodzie na Słowackiego. Konrad Wosik, z którym zespół skontaktował się jako z ostatnim, musiał uciekać z Anglii po Brexicie, ponieważ w magazynie "Amazona" próbował zaszczepić swoje komunardzkie idee. Małgorzata Witkowska, długo grała z Jimi'em Hendrixem, potem Bobem Marley'em. Ten ostatni nie mógł jednak znieść, że ciągle chodzi w gumiakach. Jakub Ulewicz dorobił się gromadki dzieci. A Sonia Roszczuk to kontrowersyjna performerka, która stała się gwiazdą YouTube'a po tym, jak przetoczyła sobie świńską krew, w nawiązaniu do zajścia w barze, gdzie podszedł do niej mężczyzna, dał jej w twarz i powiedział; "Ty świnio".
Trwający około godziny koncert rozpoczyna melodia trochę jak z Różowej Pantery. To jakby skradanie się po zapomnianych zaułkach Paryża, gdzie nozdrza drażni nieznośny swąd, jakby zrywu, rewolty. To cudowne, przeszywające na wskroś brzmienia gitary basowej, perkusji i muzyki elektronicznej przeplatane zafałszowanymi nutami trąbki, fletu i innych dziwnych instrumentów a także piskami, skrzekami, odgłosami zwierząt i głośnym wzdychaniem - raz lirycznych, raz entuzjastycznych, raz wrzeszczących na siebie w pogardzie. Efekt fenomenalny. I przestaje mieć dla mnie znaczenie, czy najpierw powstała muzyka, czy ktoś napisał tekst.
Ale żeby już tak nie słodzić z tekstem jest już trochę gorzej. Nie tyle z samym tekstem, ile z jego zrozumieniem. Pierwszego utworu śpiewanego przez Macieja Pestę, który swego czasu doskonale wypadł w "Detroit. Historia ręki" w utworze Eminema praktycznie nie słychać. Podobnie jest zresztą u Jana Sobolewskiego, który ratuje się podczas kolejnego utworu "Narodowość to coś, z czym nie chcemy mieć nic wspólnego" dając popis dystansu i luzu scenicznego, udając psa sikającego na Małgorzatę Trofimiuk. Wstrzymuję oddech w momencie, gdy muzyk zapowiada, że teraz będzie piosenka o Kościele, bo Kościół "to taka błyszcząca szopa, w której zamieszkał strach na wróble". Jakieś analogie z ojcem Rydzykiem? Nie wiem, nie znam się. Za to znam takich, co nie byli na spektaklu, a się znają. Za to moją ulubioną sceną jest ta, gdy aktorzy przekazują sobie dźwięki jakby z rąk do rąk, bawiąc się nimi, mówiąc do siebie bezgłośnie. Wrażenie doskonałego porozumienia i zgrania zespołu - to jest chyba najlepsza puenta tego koncertu, koncertu w teatrze.
Szacunek należy się dyrekcji teatru za zaufanie do zespołu, który mam wrażenie, dopiero zaczyna "rozpychać się" w przestrzeni (bez)wolnego teatru, bo wciąż testuje na sobie własne możliwości.
- Teatr to tak naprawdę ogromna wolność komunardzka, nasza wspólna - aktorów, reżyserów, dramaturgów, widzów, ale bardzo łatwo ją stracić lub dać sobie ją odebrać, bo ona jest zależna nie tylko od tych naszych małych tarć, ale też społecznych, czy politycznych uwarunkowań. Pozwalamy sobie na swobodę kontaktu, ale musimy pamiętać, że nie jest ona nam dana na zawsze i o to po prostu należy walczyć - przyznał podczas konferencji prasowej przed premierą Mirosław Guzowski.
"Jak dźwięk stał się aktorem"
www.bydgoszczinaczej.pl