Jak piękny sen

rozmowa z Magdaleną Zawadzką

Z Magdaleną Zawadzką o Gustawie Holoubku, rodzinie, teatrze i świętach rozmawia Jolanta Ciosek

Przez kilka lat niemal tradycją było, że w okolicy świąt rozmawiałam z Pani mężem, Gustawem Holoubkiem. Minęły dwa lata, kiedy odszedł. Drugie święta Wielkiej Nocy bez Niego... Czy czas leczy rany, trzy jest Pani nieco łatwiej? 

- Nie, nie jest łatwiej i nie sądzę, żeby czas kiedykolwiek zaleczył tę ranę. Jestem wdzięczna losowi, że mam mamę, syna Jasia i że oni zapewniają mi komfort ciepła małej rodziny. Ale mojego męża nikt nie może mi zastąpić. Do tej pory nie mogę pojąć, zrozumieć braku jego obecności. Fizycznej obecności, bo duchowo wciąż z nim jestem związana. I myślę, że tak będzie zawsze.

Gustaw Holoubek podkreślał kiedyś podczas naszej świątecznej rozmowy: "Święta Wielkiej Nocy to święta życia i radości, a nie śmierci\'\'. 

- Też tak uważam. 

I dodał: "Z cierpieniem i śmiercią trzeba się oswajać...". Czy Pani udało się to zrobić przez cały okres choroby, cierpienia męża, i po wszystkim, gdy już się stało? 

- Nie, nie udało mi się ani oswoić, ani pogodzić ze śmiercią. Ona jest czymś strasznym i ostatecznym. Nie poradziłam sobie po odejściu męża, choć staram się żyć normalnie. Uporanie się z utratą ukochanej osoby to ogromny problem. Niewątpliwie wir pracy, w który się rzuciłam, bardzo mi pomógł. Spędziliśmy razem prawie 40 lat, to kawał czasu. I byliśmy bardzo szczęśliwą, wesołą rodziną... Zostały mi wspomnienia. Zresztą Gustaw też nigdy nie był ze śmiercią oswojony. Nie wierzył w nią, o czym pięknie mówił w filmie naszego syna, Jasia, "Słońce i cień". We wszystkim, co robię, myślę o moim mężu. Przecież to, co pozostaje w ludzkiej pamięci po zmarłym, przedłuża wręcz jego życie. Gustaw pozostał w Jaśku i we mnie cały, ze swą mądrością, ciepłem, poczuciem humoru. Jego zdjęcia są w całym mieszkaniu. W Jego pokoju stoi świeczka przy fotografii, posyłam Mu światełko w tej dalekiej drodze, w którą się wybrał. Na każdym kroku brakuje mi Go. 

Ale z dymem wypalanych przez męża papierosów nie mogła się Pani pogodzić?

- Chronicznie nie znoszę dymu tytoniowego. Mąż palił dużo, ale jakoś potrafiliśmy się, w ramach wzajemnej tolerancji, dogadać. Kochaliśmy się, lubiliśmy się i byliśmy przyjaciółmi, ale dawaliśmy sobie dużo wolności. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic, ale też jedno drugiemu nie wkraczało w jego własny świat, którego kawałek każdy powinien mieć tylko dla siebie. Nie znosił samotności, więc szedł do kawiarni Czytelnik, czy do Bliklego. Tam spotykał się z przyjaciółmi. Wiedziałam jednak, że najważniejszy zawsze był dla Niego dom i rodzina. Teatr też był dla męża wielką miłością, ale pracę traktował tylko jak część życia. Bo, jak sam wielokrotnie podkreślał, najważniejsze dla Niego w życiu było samo życie. To była dla mnie najważniejsza lekcja. Staram się też trzymać tej zasady. Pomaga żyć. Gustaw nauczył mnie i syna tak wielu rzeczy, że choćby w ten sposób żyje w nas.

Czego Panią nauczył? 

- Pokory wobec losu, skromności, dystansu wobec siebie i innych. I tego, by do wielu spraw podchodzić z poczuciem humoru. Życie z kimś takim jak Gustaw było jedną piękną, nieustającą lekcją życia. 

Nigdy się Państwo nie kłócili? 

- Oczywiście, że sprzeczki bywały. Ale o drobiazgi, nigdy o sprawy zasadnicze. W ważnych sprawach mieliśmy podobne zdanie. I nigdy na siebie nie obrażaliśmy się, nie karaliśmy się milczeniem. Nigdy. Poza tym Gustaw potrafił mnie rozbrajać swoimi zabawnymi powiedzonkami. Często już na dzień dobry fundował mi jedną ze swych min i koniec. Od samego rana miałam dobry nastrój, nie byłam w stanie się o nic gniewać. Gustaw z pozoru był spokojny, ale wkurzać się też potrafił. Nieodporny był na chamstwo, na głupotę, brak profesjonalizmu w każdej dziedzinie. Uwielbiał sport, a szczególnie piłkę nożną. Jak nasi źle grali, to dostawał szału. Ale wiele rzeczy w życiu załatwiał śmiechem, żartem. 

Andrzej Łapicki powiedział mi kiedyś: "Gustaw jest mistrzem anegdoty, a Magda mistrzynią humoru sytuacyjnego" - w ten sposób uzupełniali się Państwo? 

- Mieliśmy bardzo podobne poczucie humoru, te same dowcipy nas bawiły. Choć przecież smutku i cierpienia życie nam nie szczędziło. Ale widzi pani, Gustaw zarówno do smutków, jak i radości podchodził z dystansem. Powtarzał: ani te smutki nie są warte poświęcania im tylu chwil, ani te radości nie zasługują na tak wielką euforię. Był zwolennikiem cudownej zasady starożytnych filozofów: złotego środka. 

Pani filmowym debiutem była rola w "Spotkaniu w bajce" Jana Rybkowskiego, gdzie główną rolę męską grał Gustaw Holoubek. Znamienne było to "spotkanie"...

- Gustaw lubił tę historię opowiadać... 

"Film kręciliśmy w Sandomierzu. Pogoda była piękna, więc po skończonych zdjęciach chodziliśmy z Andrzejem Łapickim na długie spacery. Pierwszego wieczoru spotkaliśmy młodą dziewczynę, Magdę, na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi. Z głupia frant zapytałem, czy nie zjadłaby z nami ciastka. Ona, słysząc to, wykonała nagły zwrot i uciekając w popłochu uderzyła w szklane drzwi, które rozsypały się w drobny mak. Na swoje wytłumaczenie powiedziała, że kontaktów z aktorami zakazała jej babcia. A mnie naprawdę chodziło tylko o te ciastka "- wspominał Gustaw Holoubek.

- Do dziś słyszę dźwięk tłukącego się szkła, choć było to tak dawno. Ale teraz wiem, że chodziło tylko o ciastko. 

"Najlepsza Baśka, jaką można sobie wyobrazić. Nic dziwnego, że Azja był gotów rzucić do jej stóp całą Rzeczpospolitą i Krym. Sienkiewicz, gdyby żył, też biłby brawo" - powiedział przed laty o Pani roli w "Panu Wołodyjowskim" Daniel Olbrychski, filmowy Azja Tuhajbejowicz. Publiczność pokochała wtedy Panią za tę postać. Potem były dziesiątki ról teatralnych, filmowych...

- A przed trzema laty obchodziłam jubileusz 40-lecia pracy artystycznej w teatrze Ateneum. Aż wierzyć mi się nie chce, że ten czas tak przeleciał. 

Jak to się zatem stało, że młodziutka, ułożona panna, wbrew woli rodziny, uważającej teatr za siedlisko rozwiązłości, wyrwała się spod surowej kurateli i poszła w "zepsuty" świat?

- Są zawody, do których czuje się powołanie. Wówczas wydawało mi się, że tylko tego chcę i niczego innego nie potrafię robić w życiu. Dlatego też mając 14 lat, spróbowałam szczęścia w Studiu Poetyckim. Dzięki Andrzejowi Konicowi zaczęłam występować w telewizji, a potem nadszedł czas szkoły teatralnej, do której zdawałam w wieku niespełna 17 lat. Jak na to patrzę z perspektywy lat, widzę, że człowiek jest zdolny do wielu rzeczy, o które by siebie nie podejrzewał. Są ludzie, którzy przez pół życia nie wzięli pędzla do ręki i nagle, po latach, odkrywają w sobie zdolności malarskie. Ja nigdy nie podejrzewałam siebie, że napiszę książkę, a napisałam "Kij w mrowisko". Wielokrotnie w życiu sama siebie zaskakiwałam. I nie wiem, czy gdybym teraz miała wybierać zawód, to czy byłoby nim aktorstwo? Jednak nigdy nie zakwestionowałam swojego ówczesnego wyboru. Decyzja o pozostaniu aktorką wzięła się z moich tęsknot za życiem w nieco innym wymiarze. Takie możliwości daje teatr i film, w którym mogę kreować takich ludzi, jakimi nie mogłabym być w realnym życiu. W momencie kreowania roli uciekam, w pewnym sensie, i od siebie, i od realizmu codzienności.

Czy aktorstwo to rodzaj psychicznej kompensacji?

- Oczywiście. Wielokrotnie grając role niezgodne z moim usposobieniem i wyglądem zewnętrznym, odkrywałam w sobie nowe, nieznane mi dotąd możliwości. A zresztą, co to znaczy wbrew czy zgodnie z sobą? Przecież samych siebie tak do końca nie znamy. Aktorstwo jest zawodem, w którym można wydobyć z siebie, jak królika z kapelusza, różne czary. 

Oprócz delikatnych, kruchych kobiet, jak Ofelia w "Hamlecie", stworzyła Pani też postaci żeńskich potworów: Beatrix Cenci, Ubicę, Lady Makbet... 

- Ta ostatnia rola była dla mnie wyjątkowo ważnym zadaniem do rozwiązania. Włożyłam w nią wiele pracy, ale dzięki temu odkryłam w sobie coś, co zaprocentowało w następnych rolach.

Andrzej Wajda powiedział kiedyś, że Pani aktorstwo dojrzewa wraz z Panią...

- To niezwykle miłe, że tak uważa pan Andrzej. Też tak mi się wydaje, że artystyczne i życiowe doświadczenia kumulują się i wykorzystuję je w moich postaciach. Zawsze obca była mi rutyna. Po ponad 40 latach w zawodzie czuję się aktorką spełnioną, choć nadal grającą i szukającą nowych doświadczeń. Myślę, że to spełnienie wynika nie tylko z ilości zagranych ról, ale i z tego, że nie ma we mnie cienia zawiści ani pazerności, by posiąść wszystko. Bardzo współczuję tym, którzy uważają, że w życiu mają wszystkiego za mało: osiągnięć, pieniędzy. Wszystkiego. Nie mam chęci zawłaszczenia wszystkiego, co się da. Nie mam chęci zagrania wszystkich ról. Jeśli czegoś nie mam, jeśli nie zagram jakiejś roli, o której marzyłam - traktuję to też jako rodzaj doświadczenia. Nawet staram sieje przekuwać w pozytyw. 

Nauczyła się Pani żyć w harmonii?

- Bardzo się staram. Mąż mi w tym pomagał, w ułożeniu hierarchii wartości.

Święta Wielkiej Nocy, czas rachunku sumienia, też temu sprzyjają.

- To prawda. Były i są dla mnie czasem wyciszenia, uspokojenia, choć teraz nie jest to proste.

Jak je Pani pamięta z dzieciństwa? 

- Zawsze była piękna, ciepła pogoda. Mama ubierała mnie w letnią sukienkę i białe skarpetki. Już coś rozkwitało, wiosną pachniało w powietrzu, a w domu królowała babcia i dziadek, rodzice mojej mamy, którzy przygotowywali świąteczne smakołyki, a wcześniej oczywiście były wiosenne, bardzo dokładne porządki. No i malowanie pisanek. Uczestniczyliśmy też we wszystkich uroczystych mszach i procesji rezurekcyjnej. Te tradycje przeniosłam do mojego domu. Staraliśmy się, by Jasiek wyrastał w domu, w którym królowała tradycja. 

W domu, o którym Pani mąż mówił, że jest azylem, spokojem i daje poczucie bezpieczeństwa.

- Tak, tak było i nadal tak jest, choć zabrakło w nim tego głównego ogniwa. 

Przez wiele lat wyjeżdżali Państwo na Wielkanoc do Bukowiny Tatrzańskiej... 

- Do drugiego wspaniałego domu Zosi i Jaśka, naszych przyjaciół. To właściwie nasza rodzina. Tyle świąt i wakacji tu spędziliśmy.

To tam, jak twierdzi pani Zofia, przegadała z Pani mężem ze sto nocy. I zawsze z pajdą chleba z masłem, a potem przy papierosie... 

- I nieraz mówiła, by rzucił to świństwo, ale nawet Jej w tej sprawie nie posłuchał. 

Ma Pani marzenia?

- Chciałabym mieć, ale na razie nie potrafię marzyć. Czekam, co mi los przyniesie. Wszystko, co sobie wymarzę, będzie przecież niczym wobec tego, co miałam. Natomiast lubię wspominać. Choćby ten dzień, kiedy po raz pierwszy spotkałam się z Gustawem na scenie w sztuce "Życie snem" Calderona. I to był proroczy tytuł. Nasze życie było jak piękny sen.

Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
8 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia