Jak płacze komik?

Po co mi być posłem i zmieniać Polskę, kiedy ja muszę zmieniać tego komucha, którego noszę w sobie. Rozmowa z Zenonem Laskowikiem, artystą kabaretowym, twórcą słynnego kabaretu Tey
Co pan ostatnio zaobserwował? - Takie zdarzenie na przykład: jadę autem, staję na światłach, podchodzi jakiś chłopak i zaczyna mi myć szyby. Rozpaprze, rozmaże. W pierwszym odruchu to chciałbym go ochrzanić, że tak mi napaskudził. A potem chciałbym mu jeszcze powiedzieć, żeby się nauczył robić, i jak to zrobi, to żeby sobie założył firmę. Ale zamiast tego otwieram okno i daję mu dwa złote. I wtedy jego kolega, taki, który komuś innemu szybę rozmazuje, odwraca się i krzyczy: ile ci dał ten ch... Dużo się pan śmieje? - Ja dbam tylko o to, żeby być w zgodzie ze sobą. I ten cały świat wydaje mi się wtedy piękny, wspaniały, dobry. Dawniej też się taki panu wydawał? - Wtedy to był świat zakłamany, z którego chciałem odejść. Ale robił pan w nim kabaret. - Bo on był potrzebny mnie. Ja go robiłem dla siebie, a nie dla ludzi. Do czego był panu potrzebny? - Do złapania harmonii. Zacznijmy od początku. - Po skończeniu studiów schowaliśmy dyplomy i zadaliśmy sobie pytanie, co tu dalej robić. Do partii się zapiszesz? Nie. A ty? Też nie. No to słuchajcie, perspektywy na stabilne życie nie ma żadnej. Bo tak było. No to pół litra na stół i będziemy się wygłupiać. Będziemy se robić jaja. Z tego zakłamywania historii, z tej propagandy czerwonej. A przy okazji z tego żyć? - Nie. Tym żyć. To jest właśnie ta różnica. Ja przynajmniej należę do tych, którzy próbują tym żyć, bo ci, którzy chcieli z tego żyć, to porobili te kariery. Oni? - A co, pan nie zna biznesmenów kabareciarzy? Dużo zarabialiście? - W tamtych czasach? W tamtych. - To były takie polskie ruble, które szły na przepust. Zresztą tego nie było dużo, kilkaset złotych miesięcznie. Niezależnie od tego, ile osób przyszło i ile było występów w miesiącu. A ten przepust? - Hulanka. I tu żona miała do mnie największe pretensje. Za co? - Gdyby w pewnym momencie nie położyła ręki na pieniądzach prawdziwych, które przywiozłem po raz pierwszy z USA, tobyśmy nic nie mieli. Nawet tego domku. Jak w 1973 wygraliśmy w Opolu Złotą Szpilkę, to nas Polonia zaprosiła do Stanów. Zarobiłem tam 820 dolarów. Wtedy to była cała masa pieniędzy. Wylądowałem na lotnisku i już miałem zamówionych Cyganów i stół bankietowy. Mieliśmy zrobić fetę z powodu szczęśliwego powrotu. I żona powiedziała, że żadnego przepustu. Wzięła pieniądze i kupiła pół bliźniaka w Poznaniu. Tak po prostu zabrała? - Gdzie masz te pieniądze i koniec. Przegoniła wszystkich i już. I co pan na to? - Przeprosiłem, że niestety, ale kobita się zdenerwowała w końcu. Bo żonę to miałem tolerancyjną. Zresztą nadal mam. Żona jest po prostu, nie wiem... Gdybym miał inną kobietę, to byłbym chyba po iluś rozwodach. Jakim był pan wtedy człowiekiem? - Przede wszystkim bardzo rubasznym, który wszystko odpuścił. Jakim był pan mężem? - Zarejestrowanym, że tak powiem. Rzadko pan bywał w domu? - No właśnie. Mieszkałem w Polsce. Dom był takim... hotelem, przystankiem. Fanki były? - No właśnie. A co na to wszystko żona? - No cóż, cierpiała. Choć może to za duże słowo. Próbowała zrozumieć życie artysty, jak to ona nieraz mówiła. I jak życie artysty znosiła? - Na początku tolerowała, ale potem zaczęła się już irytować, nazwijmy to delikatnie. Były awantury? - Ona nie robiła. To raczej ja. Jak przyjeżdżałem w nocy z balangą artystyczną, bo jechaliśmy powiedzmy z Gdańska do Wrocławia, a po drodze był Poznań. Więc chodźcie na kolację... ...żona zrobi. - No właśnie. I potem się dziwiłem, że ona nie bardzo chce robić, i się denerwowałem, bo ja artysta i ja chcę, żeby było tak, jak ja chcę, i to zaraz, teraz. Ostatnio noszę się z zamiarem napisania piosenki pod tytułem "Nie widziałem jej łez, ale wiem, że były". Z jakiego powodu? - Z tego, że byłem nadpobudliwy. Nie biłem, nie kopałem, nie szczypałem, ale krzyczałem. Byłem apodyktyczny, egocentryk. Przeprosił pan już żonę? - Mieliśmy rozmowę i myślę, że mi wybaczyła. A jak jest z córką? - Z córką rozmowa była trudniejsza. Dlaczego? - Bo trzeba się było przyznawać do wielu rzeczy. Na przykład? - Panie redaktorze, to jest wywiad czy przesłuchanie? A jak pan się sprawdził jako ojciec? - No, tutaj żona bardzo, że tak powiem, stanęła na wysokości zadania i córkę głównie wychowywała. A ja byłem takim od czasu do czasu doradcą do rozwiązywania spraw spornych. Bo ja nie lubiłem się zastanawiać. Nie lubiłem rozwiązywać gordyjskich węzłów, tylko cięcie i koniec. Po cesarsku. Tak ma być i cześć. I co pan na przykład przeciął? - (długa pauza) Uczestniczyłem kiedyś nad morzem w warsztatach artystycznych. Żona zostawiła mi córkę i miałem dylemat, czy ciągle ją prowadzić, chodzić z nią. No to postanowiłem ją usamodzielnić. Dostała klucz od mieszkania, kartki żywieniowe, miała nauczyć się, kiedy są posiłki, i że spotykamy się na stołówce. I to dla niej był taki moment, że zawsze z mamą, a tu nagle musiała sobie radzić sama. I tylko tyle? - Wiem, że się wzruszył. Skąd pan wie? - Powiedział dzień dobry i głos mu zadrżał. Coś jeszcze powiedział? - Jesteś już duży czy coś takiego. A pan? - Zaniemówiłem. Nie wiedziałem, jak się zachować. Nikomu takiego doświadczenia nie życzę, bo to było straszne. Ale co w tym było strasznego? Przecież jak ktoś myśli, że ojciec nie żyje, a potem okazuje się, że jednak tak, to chyba powinna być radość. - Jakby pan przez 12 lat mówił paciorek za wieczny żywot ojca w niebie i nagle by się pan dowiedział, że to nieprawda, to w tym momencie dopadłaby pana taka ambiwalencja, że nie życzę. Co było dalej? - Zaczęliśmy się do siebie przymierzać. Ojciec chciał odbudować związki emocjonalne, ale już się nie dało. I myślę, że to był jeden ze straszniejszych skutków wojny. Nie dało się? - Ja tylko raz poczułem ojca tak naprawdę. To było wtedy, gdy zachorował na raka. Przyszedł i powiedział: "Słuchaj, pomóż mi, bo chyba jestem chory". Tak to powiedział, że ja sercem poczułem wtedy ojca. Tak na moment. Ile pan miał lat? - 52. Mówił pan, że ojciec cały czas próbował. Pamięta pan te próby? - Jedną pamiętam dokładnie. Byłem po maturze, powiedziałem matce, że wrócę o 23. Poszedłem z kolegami, wypiliśmy wino, jedno, drugie i wróciłem o dwunastej. Otwieram drzwi, a tam ojciec: "Obiecałeś matce, że wrócisz o 23". Ja na to: "Tak". A on jak mnie nie uderzy w twarz. Znalazłem się pod stołem. Od razu przetrzeźwiałem. Dlaczego ojcu nie udało się odbudować relacji z panem? - Jak raz więź zostaje zerwana, to już nie da rady. Pępowina odcięta i koniec. A ile córka miała wtedy lat? - Pięć. A pana wnuki ile mają teraz lat? - Półtora roku Radek i pięć lat Krzysiek. Wyobraża pan sobie, że pan w ten sam sposób usamodzielnia Krzysia? - Nie, i tu mi córka wypomniała. Jak się spotkaliśmy, to mi powiedziała: tato, masz teraz szansę, ja nie miałam ojca jakiś czas, ale teraz masz szansę, żeby wnuki miały dziadka. I co pan o tym myśli? - Dobrze! Wie pan, jak się ma już te 60 lat, to ten status dziadka nobilituje w środku. Wiem, że muszę teraz znaleźć jakieś dojście do nich, żeby im jakoś pomóc w rozwoju emocjonalnym. Pan miał kłopoty z własnym rozwojem emocjonalnym? - Oczywiście. Mój życiorys jest taki, że jak miałem trzy miesiące, to ojca zabrali. To było w 1945 roku. Ojciec był akowcem. Do matki doszły informacje, że podczas potyczki z armią sowiecką ponoć zginął. I nagle ja, 12-letni, dowiaduję się, że żyje. Jest w Workucie na Sybirze, odsiaduje wyrok dziesięciu lat jako "bandyta", ale że jest amnestia i będzie wracał. I co? - To był szok emocjonalny. Taki, że do dziś nie wiem, czy się z niego wyleczyłem. Na czym polegał ten szok? - Na tym, że to, co już umarło we mnie i z czym się pogodziłem przez te 12 lat, nagle okazało się nieprawdą. Przestraszył się pan? - No właśnie to był ten szok. Bo nagle idę na dworzec, jakiś pan stoi i to jest mój ojciec. Podbiegł pan? - Chyba nie. Dokładnie nie pamiętam. Wiem tylko, że na początku to tak staliśmy i nie wiedziałem, jak zareagować. On też. Przytulił? - Nie. Podał rękę. A jak było między rodzicami? - Ojciec akceptował wszystko. Jakie wszystko? - Jak go nie było, to matka wyszła za mąż. Czekała dziesięć lat, ale w końcu to zrobiła. Intuicyjnie czuła, że ojciec żyje, ale ktoś przyjechał, przekonał ją, że nie. I miała męża, jak on wrócił. Natychmiast się rozeszli, ojczym się wyprowadził, a rodzice się zeszli. Co się potem działo z ojczymem? - Zniknął. I naprawdę nie wiem, co się z nim stało. To był w rodzinie temat, do którego się już później nie wracało. Za bardzo bolał. A jakie pan miał relacje z ojczymem, zanim odszedł? - Ja go tolerowałem. Jak pamiętam, to już wtedy zacząłem budować własny świat. To znaczy? - Moim światem byli kumple z ulicy. Miałem taką paczkę i to był ten surogat męski, który mi zastąpił ojca. Czyli wychował się pan na ulicy? - Dzieciństwo to była scenografia wojenna. Rozwalone domy, stare działo, które stało na podwórku i które było obiektem zabaw numer jeden. Zabawa w Niemców i złodziei. Lataliśmy, odkrywaliśmy stare zbrojownie. Tragedii przeżyliśmy tyle, że ojej. Jakich tragedii? - Byłem świadkiem, jak kolega się zastrzelił, bo sobie obrzyna zrobił i zamiast w drugą stronę, to mu tu wypaliło, w czaszkę. Ciągle to widzę. Kazał nam iść nad rzekę i patrzeć, gdzie pocisk wpadnie do wody. Staliśmy za wałem, a on na górce. Huk się rozległ i nagle on się zaczął słaniać. I upadł. Podbiegliśmy. Cały był we krwi. Dlaczego pan się uśmiecha, jak to opowiada? - Bo każdy komik płacze śmiechem. Nie rozumiem. - Nie daję poznać po sobie tych strasznych uczuć. Mój śmiech to jest mój płacz wewnętrzny. A zdarza się panu płakać? - Pewnie. Tylko że jak płaczę, to staram się, żeby nikt tego nie widział. Smutki, zrzędzenia - to nikomu nie jest potrzebne. Te sprawy trzeba załatwiać samemu ze sobą. A mnie się wydaje, że poprzez uśmiech pan się dystansuje od tego, co pan przeżył. - To też jest prawda. Jak człowiek płacze w środku, to tutaj jest uśmiech, jak gdybym sam siebie chciał pocieszyć. Jakbym chciał sobie powiedzieć: nie płacz, bo to i tak nic nie da. Ma pan za coś żal do ojca? - Żalu nie mam. Jedyny problem polegał na tym, że ojciec chciał przelać na mnie swoje marzenia. Ojciec chciał być inżynierem, ale wojna mu to przerwała, więc chciał, żebym ja był inżynierem. Mnie to nie interesowało. Ale poszedł pan na politechnikę. - Na rok. Potem przeprowadziłem konkretną rozmowę ze sobą. Po co ja to robię? Przecież nie dla siebie. Ma pan dyplom magistra? - Tak jest. Z politechniki poszedłem na WSWF. To był 1965 rok. Uznałem, że jest mi potrzebny rozwój fizyczny. Byłem strasznym chuchrem. I stwierdziłem, że tam najlepiej się poczuję. Poza tym lubiłem grać w piłkę, pływać, wiosłować. Po WSWF-ie skończyłem Państwową Szkołę Aktorską. U świętej pamięci Aleksandra Bardiniego i Kazimierza Rudzkiego. O kurde! - Ta szkoła teatralna to była dla papierka, żeby nas zatrudnili na etacie w Estradzie. Inaczej nie można było oficjalnie występować na scenie. A kabaret? - Ja już na WSWF-ie widziałem, co się dzieje. Jedni koledzy mówią do profesorów per "towarzyszu", ja: "panie profesorze". Tu koledzy mnie przymuszają, żebym się zapisał do jakichś tam obozów socjalistycznej młodzieży, ja wolałem się z dziewczynami zadawać, jakieś zabawy zaliczać. Miałem swój pomysł. Założyłem radiowęzeł. Nadawaliśmy audycje rozrywkowe. Powstał kabaret Klops. Tak się bawiliśmy. Czy to miało coś wspólnego z polityką? - Oczywiście. Przecież 1968 rok to ogromne przeżycie. Trzeba było zająć jakieś stanowisko. I jakie pan zajął? - Artystyczne jak zwykle! Napisaliśmy program z piosenką "Lubię zawód masażysty" i tak "masowaliśmy", jak oni przesłuchiwali. No to wzięli nas na rozmowy. Pamiętam, jak jeden czynnik partyjny mnie zapytał: "Kto was, kolego, takiego masażu uczył". Ja nie lubiłem uczestnictwa wprost. Krzyczeć, wymachiwać. Ja wolałem na estradzie wytykać tym, którzy siedząc w gabinetach, biorą odpowiedzialność za to, co się dzieje na ulicach. A jak była "Solidarność"? - Myśmy ten ruch popierali w ten sposób, żeśmy na scenie coraz odważniej zaczęli sobie poczynać. Zresztą starałem się własny pogląd wypracować na tę sprawę. I jaki pan wypracował? - Na pewno nie wierzyłem, że ten spontaniczny ruch wniesie coś konkretnego. Myślałem, że to jest bunt nie z powodu chęci zmiany, tylko dlatego, że nie było cukru i mięsa. Bo gdyby był cukier i mięso, to nic by się nie stało. I potem napisaliśmy piosenkę "Z braku cukru, z braku mięsa skandowałem Lech Wałęsa". A co pan zrobił, jak ogłoszono stan wojenny? - Program "Przedszkole". W sensie, że jesteśmy teraz przed przeszkalaniem i że będziemy edukowani, co to jest wolny rynek. To znaczy, że willa, w której jest to przedszkole, została zabrana właścicielowi i w programie ten właściciel się pojawiał i żądał zwrotu. I wtedy było święte oburzenie, i przedstawiciel klasy robotniczej mówił: "Jak to? Myśmy to budowali, odbudowali ze zniszczeń wojennych, a teraz przyjdzie taki jeden i powie to jest moje. To jest niesprawiedliwe...". Z tą mentalnością chcieliśmy się zmierzyć. Dlaczego w 1986 roku postanowił pan zejść ze sceny? - Stwierdziłem, że skończyła się dla mnie pewna epoka. I mam wybór. Albo pójść z peerelowskim duchem i odcinać kupony. Jechać z tymi samymi numerami i łapać trendy typu disco polo. Albo zejść, zrobić ze sobą porządek, uporządkować sprawy w domu, z żoną, córką. Spotkać się z samym sobą, zobaczyć, na ile to wszystko jest we mnie pijane. Na ile, jak to ładnie ksiądz Tischner określał, homo sovieticus funkcjonuje, a ja o tym nie wiem. I jak się próbować z tego wyleczyć. Jak to stwierdziłem, to wziąłem klucze od naszego teatrzyku przy ul. Woźnej w Poznaniu i oddałem do Estrady. Oddał pan klucze, poszedł pan do domu i co? - Stwierdziłem, że najpierw to ja muszę wytrzeźwieć. Zdarzyło się wystąpić po pijaku? - Nigdy. Kilka razy trzeba było brać zimny prysznic aż do fioletowych warg. Żeby był wstrząs w organizmie. Chlał pan bardzo? - Po prostu piłem. Piłem, bo częstowali. Wchodziłem do restauracji, a tu od razu gęba uśmiechnięta, panie Zenonie, my jesteśmy z Białegostoku, z Gdańska, ze Szczecina, niech się pan z nami napije. I złapałem się na tym, że nie potrafię odmówić. Asertywności dopiero się uczę. Czyli zszedł pan ze sceny, odciął alkohol i co dalej? - Czytałem życiorysy ludzi, którzy coś tam tworzyli, i zauważyłem, że oni na początku musieli mieć jakieś zajęcie, które się wykonywało automatycznie, bez większego wysiłku. Ktoś był roznosicielem mleka, ktoś bułek. Musiałem znaleźć czas dla siebie, dla swoich przemyśleń, ale jednocześnie nie siedzieć na garnuszku żony i nie tracić kontaktu z ludźmi. I wtedy pojawił się listonosz? - Przyszedł, ja go zagadałem, a on powiedział, że nie ma komu listów nosić. Poszedłem na pocztę: dzień dobry, czy to prawda, że nie ma listonoszy, bo jeśli tak, to ja chętnie będę to robił. A oni, że chyba sobie jaja robię. I został pan listonoszem. - Zaczepiali mnie i mówili: panie, co pan robisz, masz nazwisko, a pracujesz na poczcie! Potem proponowali mi etat naczelnika, awanse. Ma pan wyższe wykształcenie, krótkie szkolenie i już. A ja nie. I nie wiedzieli dlaczego, czy jestem agentem, czy świrem. Dostałby większe uposażenie, usiadłby za biurkiem, a jemu się chce w ten deszcz, w ten śnieg. Ale ja właśnie tego chciałem. Bo ja na tę pocztę poszedłem nie dla awansów, to nie było moją ambicją. Ja poszedłem, żeby znowu być sobą, żeby się spotkać z ludźmi i żeby te spotkania były tworzywem twórczym. To był mój odpoczynek psychiczny, a przy okazji widziałem, jak Polacy żyją, i sobie to zapisywałem. Czyli pan po prostu pod przykryciem zbierał materiał do kabaretu? - Cały czas myślałem o powrocie. I coraz bardziej się przekonywałem, że z tych zapisków może być materiał do nowego programu. Przy stoliku takich treści się nie wymyśli. To jest żywiec. I co pan na tej poczcie złapał? - Przede wszystkim spotkałem się z adresatami, którzy byli moimi widzami, i zrozumiałem, że ja się starałem, żeby program był na poziomie, a im chodziło tylko o Isaurę. Isaurę? - Kiedyś zastałem taką rodzinę, przed telewizorem siedzieli. Wchodzę, sześć krzeseł, na monitorze obrady Sejmu. Mówię: "Ważne debaty są, cieszę się, że państwo jesteście zaangażowani w sprawy kraju. Nie chciałbym przeszkadzać, ja tylko na sekundę, mam przesyłkę poleconą". A on: "Nie, panie, kurde, to się zaraz kończy, bo my na Isaurę czekamy". I co pan jeszcze zobaczył? - Na przykład, jak nasi obywatele, powiedzmy adresaci, znoszą traumę po stanie wojennym. To znaczy? - Jak państwa nienawidzą. Jak widzą we mnie przedstawiciela państwowości naszej i jak ja im tłumaczę, że to jest III Rzeczpospolita, wolny i niepodległy kraj. Przecież ja mam godło z orłem w koronie. Czy wy to widzicie? No to patrzyli na mnie jak na świra i mówili: "Panie, to dobre, ale do kabaretu". A pan serio? - Oczywiście. Bo nastąpiło coś, o co walczono 150 lat! Jak można sobie robić z tego jaja? Nie chciał pan zostać posłem i zmieniać Polski? - Po co mi być posłem i zmieniać Polskę, kiedy ja muszę zmieniać tego komucha, którego noszę w sobie. A co żona na to, że pan został listonoszem? - Na początku zapytała, czy ja jestem normalny. Ja na to, że zawsze słuchałem swojej intuicji i nigdy mnie nie zawiodła. I żona zaakceptowała. Robiła panu kanapki do pracy? - Nie, takiej żony to ja nie mam. I bardzo dobrze. Jak dziennikarze zaczęli ją nagabywać, co ze mną jest, psychol czy nie, to żona odpowiadała: "Robotnik został prezydentem, to mój mąż magister został listonoszem". Dlaczego aż 11 lat był pan listonoszem? - Wreszcie doszedłem do ładu ze sobą, pozapisywałem sobie pewne rzeczy i byłem gotowy odreagować. Podzielić się z widzem tym, co zobaczyłem, i jaka jest prawda o nas. Żeby znowu nie mówić tego, co w radiu i telewizji pieprzą, bo to nieprawda. Ja miałem na kwitku urzędowym, ile najniższej emerytury dostaje pewna pani w rejonie, a nie to, co mi pieprzyli w telewizji. Mając taką broń, chciałem na scenie głosić: nie wierzcie, bo to wszystko bzdura, to polityka. Dlaczego w 2003 roku wrócił pan na scenę? - Po pierwsze, dojrzewałem do pomysłu i miałem porobione zapiski "Świat Zenona Pocztyliona", na kanwie których powstał program "Niespodziewane powroty, czyli twórzmy klimacik". Po drugie, znowu chciałem mieć trybunę, z której by się głosiło poglądy niezależne od jakiejkolwiek opcji politycznej. Co pan myśli o IV Rzeczpospolitej? - PiS zaczął realizować pogląd ludzi spod Okrągłego Stołu. Takich, którzy mówią: my tu uczciwie, my tu sprawiedliwie, my tu moralnie, my tu jesteśmy katolikami, a te dranie, patrz pan, panie Jarosławie, uwłaszczyli się, nakradli. To my ich teraz będziemy sądzić i przesłuchiwać, skąd ten majątek. Na ziemię, na glebę, przy kamerach. Niech wszyscy zobaczą, jacy jesteśmy dobrzy. Jak to zobaczyłem, to myślę sobie: Cyryl dobry, ale metody nie bardzo. Dlaczego? - Nie lubię metod, które grożą manipulacją. Na kogo pan głosował w ostatnich wyborach? - Na to pytanie nie odpowiadam nikomu. Dlaczego? - Bo wybory są tajne. A co pan myśli o Donaldzie Tusku? - Ja mu życzę jak najlepiej, ale ta retoryka typu cud gospodarczy to mnie śmieszy. To są właśnie te "raj-Tuski", jak ktoś to genialnie wyraził. I teraz już nawet nie chodzi o to, żeby je założyć, ale żeby je przynajmniej zobaczyć. Ma pan poczucie misji? - Misja cały czas jest we mnie. Najbardziej narasta z powodu udziału w ruchu trzeźwościowym. Będę musiał się z tego wyzwolić. Jak? Chcę napisać program "Serce w butelce". Noszę go w sobie od dawna. I co pan chce powiedzieć? - Co to jest zespół uzależnień. Na czym polega choroba uczuć. Ale powiedzieć to w sposób przystępny dla szerokiej publiczności. I to już wszystko. Nic więcej panu nie powiem.
Tomasz Kwaśniewski
Gazeta Wyborcza
19 stycznia 2008
Portrety
Zenon Laskowik

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia