Jak z obrazka
"Piknik pod Wiszącą Skałą" wg powieści Joan Lindsay - reż. Lena Frankiewicz - Teatr Narodowy w WarszawieMożna powiedzieć ponad wszelką wątpliwość, że „Piknik pod Wiszącą Skałą" w Teatrze Narodowym w Warszawie wszystko zawdzięcza Katarzynie Borkowskiej. Znakomita scenograf zbudowała dekoracje, jakich narodowa scena dawno nie widziała, zaprojektowała pulsujące mgławicowe światła oraz sugestywne idealnie złączone z bohaterkami kostiumy. Reszta niestety jest do zapomnienia.
Wisząca Skała to w Narodowym ogromny lej zasysający rzeczywistość, oko cyklonu, gdzie kotłują się i kłębią zmieniające kolory światła. Dziewczyny z pensji pani Appleyard noszą jasne zwiewne sukienki, pozornie takie same, a jednak charakteryzujące każdą z osobna zupełnie inaczej. Do tego cała maszyneria sceny, wszystkie zapadnie, z który korzysta się w spektaklu hojnie, ale z sensem. Warszawskie widowisko to, co najlepsze zawdzięcza Katarzynie Borkowskiej. Trudno zapomnieć jej wspaniałe scenografie do przedstawień Mai Kleczewskiej albo moją ulubioną – z „Portretu damy" Eweliny Marciniak w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Borkowska, o czym wiadomo nie od wczoraj, jest artystką o ogromnej sile wyobraźni. Nie bawi się w półśrodki, jej teatr zawsze ma oddech, zakłada akcję, rytm i skalę. Podobnie bywa i tym razem w Narodowym. Są świetnie skomponowane sekwencje, jest taniec i ruch, a przede wszystkim frapujące obrazy. Jednego „Piknikowi pod Wiszącą Skałą" nie można odmówić – inscenizacja Leny Frankiewicz wygląda, i to imponująco. Kłopoty zaczynają się, gdy już przyzwyczaimy się do obrazów i poszukamy czegoś więcej. Może i zachwycimy się kilkoma zbiorowymi scenami, po raz kolejny zaimponuje nam młody przede wszystkim zespół Narodowego (tym razem zbudowany głównie z aktorek), skonstatujemy, że to wspólne dzieło świetnych fachowców – wymieńmy zatem choreografkę Martę Ziółek i kompozytora Cezarego Duchnowskiego. Niby niemało tego, a jednak koniec końców zostaje się niemal z niczym.
Tytuł to mit, tyle że sprzed niemal półwiecza. Sławę zawdzięcza w większym nawet stopniu niż powieści Joan Lindsay klasycznemu filmowi Petera Weira. Od niego rozpoczęła się światowa kariera reżysera, „Piknik..." do dzisiaj pozostaje najbardziej ikonicznym dziełem w historii australijskiego kina. Przyznam, że nie sprawdzałem w ostatnich latach, jak obszedł się z nim czas. Jak przez mgłę przypominam sobie jednak jego nastrój – nierozwikłanej tajemnicy kryjącej się pod podszewką zdarzeń, sielanki, która w mgnieniu oka może zamienić się w katastrofę. Nie wiem, czy tak samo odebrałbym dzieło Weira dziś, ale ostatnia serialowa adaptacja powieści Lindsay wskazuje, że przynajmniej filmowcy wciąż widzą w niej potencjał do wykorzystania.
Przedstawienie Leny Frankiewicz nie potrafi jednak o tym przekonać. Z „Pikniku..." w Narodowym wyparowała gdzieś groza, ulotniła się tajemnica. To nie jest łatwa rzecz do adaptacji, ale jej autorka Małgorzata Anna Maciejewska ma spory kłopot z przetłumaczeniem jej na język teatru. Gubimy się zatem w fabule, z trudem rozpoznajemy zmiany trybu opowiadania, nie jest też łatwo zrozumieć miejsce w scenariuszu przeznaczone dla onirycznych wizji zdarzeń. Aktorki ze wszelkich sił starają się osobną kreską charakteryzować swe bohaterki i nawet – by wymienić tylko Michalinę Łabacz, Zuzannę Saporznikow, Paulinę Szostak – im się to udaje. Komediowo prowadzi rolę Mademoiselle Małgorzata Kożuchowska, kostyczna jak należy jest Ewa Wiśniewska (pani Appleyard), szczególnie w pierwszej części umiejętnie przerysowana Anna Grycewicz jako panna Greta.
Trudno mieć jakiekolwiek pretensje do Gabrieli Muskały i Wiesława Cichego w rolach państwa Fitzhubert (w tym duecie pierwsze skrzypce gra zdecydowanie Muskała) ani prowadzącego całą opowieść Oskara Hamerskiego. Mimo to płynie ona kompletnie obojętnie – od obrazka do obrazka, od tańca do tańca. Znać, że dla autorek ważny był postkolonialny wątek „Pikniku...", bo mocno rymuje się z dzisiejszym sankcjonowanym często przez systemy polityczne rasizmem, jakie wywołuje. Na finał dostajemy zaś refleksję o ekologicznej katastrofie, bowiem dotknęła ona niedawno właśnie Australię poprzez gigantyczne, wręcz niewyobrażalne pożary lasów. Trudno nie przejąć się wstrząsającymi ich obrazami, a jednak w Narodowym oba te słuszne skądinąd wątki brzmią boleśnie deklaratywnie, nie przebijają się przez rampę. Prawdopodobnie miały podkreślić, że świat dawnej Australii znanej z książki Lindsay już nie istnieje, tak samo może w mgnieniu oka stać się z tym, którego sami jesteśmy częścią. Wyszedłem z przedstawienia z przeświadczeniem, że to prawda, ale cóż, trzeba z tym jakoś żyć.
Cenię uczciwość reżyserskich prac Leny Frankiewicz, od lat jej kibicuję. Na Scenie przy Wierzbowej nie tak dawno temu zachwyciła mnie jej wersja „Jak być kochaną" z wielką rolą Gabrieli Muskały, pamiętam świetną łódzką „Wassę Żeleznową", nie do zlekceważenia są próby artystki w teatrze lalkowym i telewizyjnym. Tym bardziej zastanawiam się, dlaczego z „Piknikiem pod Wiszącą Skałą" w Narodowym tak bardzo się nie udało. Nie jest tak, że Frankiewicz zbyt szybko przeskoczyła kilka stopni, pożarła ją ambicja i przemożna chęć podpisania się pod grand theathre. Przecież pracuje na swą pozycję jako inscenizatorka już ponad dekadę, wcześniej dała się poznać jako godna uwagi aktorka. Krok ku spektakularności wydawał się zatem naturalny, ale nie sposób zapomnieć, że swe najlepsze rzeczy tworzyła Frankiewicz w zdecydowanie bardziej kameralnych warunkach.
A może po początkowym zachwycie pomysłem minęła się z literaturą? Może coś nie zagrało w pracy, zgubiło się po drodze i nie udało się już tego odnaleźć? Pytania muszą pozostać bez odpowiedzi. Wierzę, że porażka „Pikniku pod Wiszącą Skałą" – choć nie wykluczam, że publiczność jednak go polubi - okaże się początkiem kolejnych sukcesów. Lena Frankiewicz wciąż jest na swojej drodze, a nikt nie obiecywał, że zawsze uda się ominąć wszystkie przeszkody.