Jaki był ten rok w Poznaniu i Wielkopolsce?
podsumowanie roku w kulturzePietras - misja skończona
Zapowiadał, że nie zamierza kapitulować przed zespołem nierozumiejącym jego misji w teatrze. Musiał skapitulować przed konkretnymi zarzutami, które pojawiły się w raporcie o stanie Teatru Wielkiego, ujawnionym w lutym na łamach "Gazety". Dla Sławomira Pietrasa, przez 15 lat dyrektora poznańskiej opery, rok 2009 okazał się ostatnim. W marcu władze województwa zdecydowały o jego odwołaniu. "Gazeta" walczyła o to przez kilka lat - wreszcie się udało. Powodów było co najmniej kilka: zła polityka repertuarowa, artystyczna miałkość operowych przedstawień, zatrudnianie znajomych, pomiatanie współpracownikami. "Gazeta" wyciągała coraz to nowe fakty, a Pietras trwał. Ze swoim pracodawcą - marszałkiem - umiał postępować. Systematycznie organizował "koncerty marszałkowskie", na które zapraszał operowe gwiazdy. Wydawało się, że opera w Poznaniu jest na niego skazana. W 2005 r. Pietras został szefem Opery Narodowej w Warszawie. Środowisko muzyczne nie kryło oburzenia, szefowanie dwom scenom uznało za nieetyczne i niemożliwe. Ale Pietras przekonał marszałka, że poznańska scena na tym mariażu sporo zaoszczędzi. Marzyła mu się "unia personalna" dwóch teatrów, wrócił do pomysłu "operowego kartelu", który lansował w 1997 r. Wtedy plany się nie powiodły. W 2005 r. udało się. Władze wojewódzkie nabrały się na jego wizjonerskie pomysły i zgodziły na podwójne dyrektorowanie. Pietras znów rządził. Pierwszy nie wytrzymał Mariusz Treliński, szef artystyczny warszawskiej opery, skonfliktowany z Pietrasem. I pierwszy raz Pietras przegrał. W lutym 2006 r. przestał być dyrektorem generalnym Opery Narodowej. To był jakiś przełom - okazało się, że Pietras jest do ruszenia. Jednak Poznań musiał jeszcze trzy lata czekać na swój czas. Rozmowa "Gazety" z poznańskim muzykologiem Maciejem Jabłońskim, który ujawnił prawdę o funkcjonowaniu naszej opery, zapoczątkowała koniec rządów Pietrasa. W czerwcu definitywnie pożegnał się z operą.
Piękna walka o "ósemkę"
W marcu tego roku dowiedzieliśmy się, że Kościół odzyskał budynek VIII LO przy ul. Głogowskiej i żąda od miasta astronomicznego czynszu - blisko 2 mln zł rocznie. Przyszłość jednego z najstarszych i najlepszych ogólniaków w Poznaniu została zagrożona.
Nie sposób tej historii streścić w jednym krótkim felietonie. Zbyt wiele się wydarzyło. Co więc z niej wybrać? Co warto zapamiętać? Ważne wydają się trzy rzeczy: postawa uczniów, miasta oraz Kościoła.
Licealiści pokazali, że nie jest im wszystko jedno. Gdy dowiedzieli się, że ich szkoła jest zagrożona, stanęli murem w jej obronie. Wywiesili czarne flagi, na lekcje chodzili z przyczepionymi do ubrań czarnymi wstążeczkami. Napisali wyważony list, w którym nieśmiało przypominali, że oni także są gospodarzami szkoły. A gdy to nie pomogło, zorganizowali protest, przemaszerowali ulicami Poznania, aż pod siedzibę kurii. To dzięki nim o sprawie usłyszała cała Polska.
Gdyby nie walka, którą podjęli uczniowie, prezydent Grobelny nie spotkałby się pewnie z arcybiskupem Gądeckim. I obaj nie ustaliliby, że "ósemka" zostanie na swoim miejscu, a miasto w zamian da kurii inną nieruchomość. Grobelny obiecał, że do tego czasu miasto podpisze z kurią tymczasową umowę najmu. Niestety, na publicznych deklaracjach się skończyło. "Gazeta" sprawdziła, że umowy nie podpisano, a stan jest taki sam jak w marcu: "ósemka" jest dzikim lokatorem w budynku kurii. I jeśli tylko zechce, kuria może zażądać za to zapłaty.
Urzędnicy nie zabezpieczyli interesu miasta. Niby prowadzą jakieś negocjacje, ale wszystko jest tajne, nikt nie wie, kiedy i jak się zakończą. Jakby tego było mało, kuria pozwała miasto o 32 mln zł za korzystanie z budynku w poprzednich latach. Proces już się rozpoczął.
Ta historia nie jest więc zamknięta. Będzie miała swój ciąg dalszy w nowym roku.