Jakiego Słowackiego chce młodzież?

"Balladyna. Wojna wewnętrzna" - reż. Justyna Łagowska - Teatr Polski w Bydgoszczy

Justyna Łagowska wyreżyserowała "Balladynę. Wojnę wewnętrzną" w Teatrze Polskim w Bydgoszczy skupiając się przede wszystkim na postaci głównej bohaterki, odrzucając całkowicie wątek polityczno-społeczny. Chcąc przekonać młodzież do Słowackiego, osadziła dramat/balladę w czasach współczesnych. Tym samym Balladyna staje się piosenkarką/celebrytką. Co na to sami zainteresowani?

Może to złudzenie, ale w pewnym momencie zdało mi się, że jeszcze takiej ciszy na widowni w Teatrze Polskim w Bydgoszczy nie słyszałam. Napięcie, skupienie, zamknięcie na odbiór. Nie dość, że Słowacki sam w sobie piekielnie trudny jest, to jeszcze aktorzy grający po dwie role, skaczący po kanapach, tudzież po scenie w dzikim tańcu weselnym, czy co rusz to pojawiająca się, to znikająca postać dziewczynki/zjawy. A może to objaw konsternacji - ale o co chodzi?

I do tego język oryginału, ale nie deklamowany. Wypowiadany bardziej jak rozmowa z widzem, starannie dopilnowany, aby się nie rymował, mimo że taki właśnie jest - rytmiczny. Taki staje się tylko na chwilę - w piosenkach, które są dopełnieniem spektaklu, a może jego siłą sprawczą. Bo niby jak inaczej dzisiaj skupić uwagę młodzieży? Jednak uznanie, że do 17-latka dotrze się z literaturą najlepiej przez garage punkrockowe basy (trochę elektro i disco) chyba nieco im ubliża. Choć czy do nastolatka dotrze się z jakąkolwiek literaturą? Teraz ja ubliżam.

Przekonanie bydgoskiej publiczności do "Balladyny" jest o tyleż trudne, że większość stałych bywalców teatru ma jeszcze w pamięci "Samuela Zborowskiego", w reżyserii Pawła Wodzińskiego, wystawionego dokładnie 28 marca 2015 roku na tych samym deskach. I o ile dalecy jesteśmy od porównań, to jednak trudno nie ulec złudzeniu, że tutaj zabrakło przede wszystkim spójności i przejrzystości obrazu.

Dagmara Mrowiec-Matuszak, co prawda dwoi się i troi, aby każda z granych przez nią postaci (Goplana/Balladyna) wyrażała inne emocje, doprowadzając wręcz swoją mimikę twarzy do absurdu, to nie do końca jej się to udaje. Nie zawsze czytelna jest bowiem rola Balladyny jako piosenkarki i wcale nie tak mocno zarysowana, jak zapowiadała to reżyserka. Przez wchodzenie i wychodzenie z roli, widzowie dostają oczopląsu czy grana właśnie postać to Goplana, Balladyna czy Balladyna/piosenkarka, bo ta ostatnia momentami jest bardziej Słowackiego, niż Łagowskiej.

Za to w przypadku Marcina Zawodzińskiego to jedna z jego ciekawszych ról (Grabiec). Jest niezwykle ekspresyjny, a do tego śpiewa (bez szału), tańczy (jak oszalały) i płacze rzewnymi łzami. Przekonuje w każdej granej przez siebie odsłonie. Zazwyczaj trzymany jakby z dala od dominujących ról, tutaj jakby pęka od dawno tłumionych scenicznych emocji. I do tego nawiązuje fantastyczny kontakt z widownią. Zresztą już nie po raz pierwszy "stara gwardia" Teatru Polskiego pokazuje klasę. Oby młodzi chcieli się od nich uczyć.

Interesująca jest również rola Andrzeja Jakubczyka (Pustelnik/Chochlik). Jego gra hipnotyzuje, choć nie można pozbyć się wrażenia, że gdybym spotkała go w każdych innych okolicznościach przyrody, wiałabym gdzie pieprz rośnie - twarz stworzona do filmów Patryka Vegi. Czego nie można z kolei powiedzieć o Alicji Mozdze tym razem. Nie leży jej ani rola Wdowy/Skierki, ani piosenkarki - wyje niemiłosiernie, na szczęście tylko chwilę. I do tego cały spektakl gra jedną miną. Z Pawłem Paczesnym mam jeszcze większy problem (Kirkor), bo albo jego pomysł na tę postać jest po prostu chybiony, albo chłopak nie ogarnął roli. Mówiąc w skrócie, jego Kirkor to rycerz/playboy co najmniej nie(do)rozwinięty.

Na uwagę zasługuje za to wideo Tomka Michalczewskiego. Bardzo ciekawe pomysły na wykorzystanie kamery - praktycznie każda sekwencja, poza zbliżeniami twarzy aktorów, "mówi" coś innego. Jest odtwarzanie wyznania Balladyny jakby w retrospekcji, czy dowodu w sądzie, jest obraz pukającego do drzwi frontowych teatru Marcina Zawodzińskiego, wykorzystanie laptopa, jest wreszcie screenshot z Fanpage'a Grabca. Jest obraz, który pojawia się na wszystkich ekranach lub dzieli na pojedyncze.

Na pewno też muzyka Roberta Piernikowskiego zasługuje na uznanie - szczególnie trzy pierwsze utwory intro, grane po sobie (choć wprowadzenie niepotrzebnie przydługawe), jak na próbie w jakimś garażu - trochę na wzór teledysku do piosenki "Don't speak" zespołu No Doubt. Problem w tym, że momentami nagłośnienie zagłusza tekst, a szkoda, w końcu to Słowacki, a ten jak wiadomo wielkim wieszczem był. Może stąd widownia tak wytężała słuch. Bo na muzykę, naprawdę dobry bit, nie zareagowała, może próbowała z niej wyłuskać trochę "malin".

Kolega zastanawiał się, dlaczego człowiek, jak przychodzi do teatru na dwie godziny, to nie może się wygodnie w fotelu rozsiąść? Tylko korytarzami (koło WC) każe mu się potykać o kable i pakować na krzesła na scenie głównej. Przedstawienie kameralne - a za plecami pusta widownia. Niedorzeczne? Może to jakaś moda w teatrach (też nie pierwszy raz w TPB). To takie nowatorskie wykorzystanie przestrzeni. Nie wiem. Za to wiem na pewno, że gdy dyrektor teatru Łukasz Gajdzis, podkreślał przed premierą, że od siedmiu miesięcy na każdym spektaklu jest 90-procentowa frekwencja, to w tym przypadku nie trudno będzie osiągnąć 100...

P.S. Byłam drugi raz. Okazuje się, że nagłośnienie można poprawić, dykcję też.

Wiktoria Raczyńska
bydgoszczinaczej.pl
27 kwietnia 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia