Jam session z Komedą i Chopinem
„Komeda" - reż. Lena Frankiewicz - Teatr Nowy w Łodzi, Teatr IMKA w WarszawieNa powitanie wychodzi nam Marek Hłasko, a właściwie Dominik Bąk, który dopiero wcieli się w bliskiego kumpla Komedy. Zanim jednak to się stanie, wygłasza wprowadzenie, pozwalające widzom pobieżnie zaznajomionym z tragicznymi losami młodych artystów wejść w spektakl z garścią niezbędnych informacji. Wywołuje zza srebrnych zasłon kolejno wskrzeszane postaci. Scenografia Katarzyny Borkowskiej sprawdza się znakomicie jako studio, jazzowy pub, wnętrze luksusowego apartamentu, szpital, a nawet pokój gościnny dla dusz zza światów.
Spektakl formą nawiązuje do improwizacji jazzowej. Na scenie konsultowany jest ostateczny kształt opowieści. Aktorzy dopowiadają brakujące w ich mniemaniu wątki, przepychają się o pierwszeństwo opowiadania. Nie do końca wiadomo kiedy ich wypowiedzi są półprywatnie, a kiedy padają z ust postaci. Każdy kierunkuje rozwój akcji w inną stronę.
Ożywiono Komedę, Hłasko a nawet Chopina, aby opowiedzieć o Zofii Komedowej. W dominującym stopniu „Komeda" to właśnie opowieść o kobiecie, kochającej, oddanej, silnej i niezależnej. O tej, która umiała załatwić wszystko poza wyrwaniem kochanego męża ze śpiączki. O kobiecie, która wbrew matce wyszła za utykającego muzyka bez prezencji. W tej roli niezastąpiona Iwona Bielska. Wszystkie postaci zatrzymano w czasie, widzimy je w wieku, w którym umarły. Komedowa jest 40 lat starsza od męża, zmęczona życiem opowiada o początkach ich związku, o łódzkim światku filmowym i jazzowym, o swoich wysiłkach, jakie przez lata czyniła, aby wesprzeć męża, o tym jak przeżyła jego śmierć, a także o swojej własnej śmierci. Zachrypnięty głos Iwony Bielskiej dominuje nad pozostałymi, wyraża siłę Zofii, wdowy, matki, managerki, a nawet żołnierki! Opowieść nie kończy się wraz ze śmiercią Krzysztofa Komedy (tam właściwie się zaczyna), lecz wraz ze śmiercią Zofii Komedowej. Spektakl oddaje głos zmarłym. To oni rzucają nowe światło na medialną wymowę śmierci muzyka. Przybliżone sylwetki jego przyjaciół i żony pozwalają dostrzec realny wymiar dramatycznego, głupiego wypadku, który odebrał życie wybitnemu kompozytorowi ale też nieodwracalnie odmienił losy kilku innych młodych, utalentowanych osób.
„Demonizm tej historii jest szmirowaty, ale ja lubię szmirę" - mówi Zofia. Rzeczywiście, gdyby spojrzeć na sztukę bez świadomości oparcia na faktach historia byłaby tandetna i przedramatyzowana. Twórcy spektaklu wykazali się dużą dozą dystansu. Opowiadając o ludziach, którzy nie udźwignęli wielkiej sławy w Hollywood nie pozostają bezkrytyczni. Mówią wprost o absurdzie śmierci Krzysztofa Komedy, pozostawiając jednocześnie miejsce na cierpienie jego bliskich. „Komeda" to zręczna zabawa emocjami widza oraz formą. Gdy czujemy narastające znużenie mamroczącym Hłasko, wtedy pozostali strofują kolegę, że przecież spektakl nie jest o nim i odbierają mu możliwość opowiadania.
Rola Komedy, niczym pierwowzór, nieco kuleje. Przy wyrazistej Komedowej, charakterystycznym Hłasko i estradowym Frykowskim wyrazistość postaci Komedy można porównać do perkusisty siedzącego w kącie, choć ten przyczynił się do niezwykłej oprawy muzycznej. Komeda to, zdawałoby się, postać pierwszoplanowa, a nie zauważamy, kiedy schodzi ze sceny. Nie sposób jednak z małomównego, beżowego kompozytora-introwertyka, który barwy wyrażał muzyką, nie osobowością, zrobić wyraźnej głównej roli zachowując przy tym wierność inspiracji stanem faktycznym.
Frykowski to postać jednoznaczna, mocno stypizowana. Jego drażniący akcent nie pozwala na sympatię od samego początku. Rola niewdzięczna, ale stworzona w sposób spójny, nawet zabawny i realnie irytujący przez Michała Bielińskiego.
Warto docenić skalę przeraźliwych dźwięków jakie potrafi wydać z siebie Delfina Wilkońska jako Ilona Cooper, amerykańska kochanka Komedy, a zarazem Abigail Folger, spadkobierczyni wielomilionowej fortuny kawowej, związana z Frykowskim. Scena, gdy śpiewa o brutalnej, zbiorowej zbrodni w domu Polańskich przyprawia o dreszcze.
Wirtuozeria wystąpienia Adama Kupaja w postaci Chopina to jeden z wielu mocnych punktów spektaklu. Wielki kompozytor otwiera dyskusję nad obecną kondycją sztuki, polityki, mediów, a także Polski w wymiarze społecznym. Wytyka nam przywary, nie on jeden zresztą. Spisek scenarzysty zakłada wprowadzenie kolejnej nowej postaci. Krytycznie, choć czarująco wyraża się o Polakach również Mia Farrow/Rosemary Woodhouse (Monika Buchowiec). Eteryczna, filmowa, pełna dziewczęcego uroku dyskutuje z Hłasko o różnicach między Rosjanami a Polakami.
Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi zaprasza widza do jazzowego studia, gdzie gęsto od dymu papierosowego i dobrej muzyki na żywo, gdzie wódka leje się strumieniami, Chopin może grać „dzieez", a Komeda zaśpiewa „Nim wstanie dzień". Niemal dwugodzinny spektakl stylizowany jest na improwizację, a jego nowatorska forma nosi znamiona autotematycznej komedii. Postaci wychodzą z ram fabuły, a aktorzy z ram postaci. Sztuka ujmuje poetyckością tekstu (choć nie stroni od wulgaryzmów), dystansem, ironicznym komizmem i szczerością. To historia pokolenia odreagowującego wojnę i stalinizm, zamknięta w niekonwencjonalnej formie. Ma w sobie znamiona mistycznej rozprawy, koncertu, rozliczenia i biografii.
A Chopin jest gwarantem, że idzie o rzeczy wzniosłe!