Jeden spektakl, dwie persony

"Persona. Ciało Simone" - reż: Krystian Lupa - Teatr Dramatyczny w Warszawie

Krystian Lupa już od jakiegoś czasu próbuje rozwiązać kwadraturę koła: jak wyjść z teatru, jednocześnie w nim zostając.

Jakby przestał lubić teatr tak długo będący dla niego całym światem. Kiedyś zamykał pudełko sceniczne różnymi ramami. Oddzielał aktorów od widowni przezroczystymi zasłonami z gazy, budował wysmakowane dekoracje tworzące wyrazisty i osobny świat, piękny i niepowtarzalny. Teraz traktuje teatralność, więc sztuczność, złudzenie i fałsz, jako problem do powtórnej dyskusji. Dekoracje są coraz częściej tylko cytatami z innej, realnej rzeczywistości produkującej artefakty sztuki. Na przykład konkretnymi pracowniami artystycznymi ("Factory 2"), pustymi i zdegradowanymi studiami filmowymi ("Persona. Marilyn") albo salami prób w teatrze ("Persona. Ciało Simone"). Ta ostatnia dekoracja to zresztą autocytat, bo jest niemal kopią tamtego studia z "Marilyn". 

Aktorzy zachowują się tak, jakby nie wychodzili z teatru i nadal nad czymś pracowali. Zastajemy ich w trakcie, fragmencie drogi skądś dokądś, na brudno, zaskoczonych faktem, że przyszli jacyś ludzie i zasiedli na widowni.

Jeśli Lupa produkuje teraz jakieś teatralne złudzenia, to po to, żeby mylić tropy, zacierać granice między sceną a niesceną. Prowokuje aktorów do improwizacji utrudniających im "artystyczne" popisy. W materię spektaklu wkrada się nieporządek, niepoprawność, niegramatyczność, drażniąca bylejakość daleka od "sztuki panowania nad widzem". Wygląda na to, że coś bardzo przełomowego musiało się stać w momencie, gdy kilka lat temu zafascynował się nowojorską Fabryką An-dy\'ego Warhola i zaczął oglądać jego filmy. A właściwie antyfilmy, bo ich akcja była w zasadzie żadna, a przyjaciele występujący w rolach aktorów, głównie nieźle naćpani, w nieskończoność improwizowali jakieś scenki i sytuacje, przeważnie na prywatne tematy. Takie prywatne i półprywatne filmowanie stało się odtąd obowiązkową częścią składową przedstawień Lupy.

Krótko mówiąc: wy, którzy lubicie w teatrze efektownie opowiedziane historie, idźcie gdzie indziej. Nie macie tu już czego szukać.

Sen Elżbiety Vogler

Persony zastępujące teraz w teatrze Lupy dawnych tak zwanych bohaterów scenicznych z ich perypetiami to twórcy, którzy własne życie utożsamili z duchowym powołaniem. Nie przypadkiem jedna z głównych postaci "Ciała Simone", niejaki Artur (Andrzej Szeremeta) usiłujący wystawić spektakl o Simone Weil (trochę porte-parole samego Lupy, a trochę ironiczny portret dzisiejszego młodego reżysera), powiada, że naprawdę interesuje go ktoś taki jak Dostojewski, Nietzsche czy właśnie Simone Weil, a nie na przykład Kant. Myśli Kanta można bowiem wyjąć z jego głowy i obdarzyć nimi kogoś innego, osoba nosiciela nie ma tu większego znaczenia. Odwrotnie niż w przypadku tamtej trójki.

Niedługo to się skończy

Weźmy taką Weil. Francuska Żydówka, filozofka, lewicująca syndykalistka i nawrócona, natchniona mistyczka, zmarła z wycieńczenia w 1943 roku, mając zaledwie 34 lata. Nie mogąc znieść ogromu ludzkiej biedy, pogrążona w naukach Chrystusa ukrzyżowanego za innych doprowadziła się do śmierci może nie celowo, ale konsekwentnie.

Simone - w jej roli Joanna Szczepkowska - pokaże się w spektaklu tylko raz, pod jego koniec. Będzie ni to snem, ni majakiem szwedzkiej aktorki Elżbiety Vogler, pamiętnej bohaterki "Persony" Bergmana. To ta, która podczas występu w teatrze nagle zamilkła i milczała kilka miesięcy, bezskutecznie potem prowokowana przez swoją opiekunkę pielęgniarkę do przerwania niemoty. W wymyślonym przez Lupę dalszym ciągu jej życiorysu Elżbieta, mająca ponad 60 lat, dostaje od zafascynowanego nią młodego reżysera propozycję zagrania Simone. Elżbieta nie jest zwykłą aktorką i wie, że ma się wcielić w niezwykłą postać. Waha się, bo obecnie jest od Simone dwukrotnie starsza, a nie wyobraża sobie, żeby można było zagrać tamtą francuską mistyczkę bez całkowitego utożsamienia się z nią. Ma też kłopoty z niektórymi duchowymi i egzystencjalnymi wyborami Simone, choć widzi zbieżności między własną przemianą wewnętrzną a przemianami Weil.

Elżbietę gra Małgorzata Braunek. Aktorka, która również nie jest zwykłą aktorką. Jej filmografia (w teatrze występowała tylko trzy lata) urywa się nagle na roku 1980. Zerwała z aktorstwem, środowiskiem, ze sławą. Została praktykującą buddystką i wolontariuszką w hospicjum. Na ekran wróciła niedawno. Do teatru - po blisko 40 latach.

Te wszystkie role, ta Simone i Elżbieta, postaci prawdziwe i filmowe, role sceniczne i pozasceniczne mieszają się teraz w "Ciele Simone". Granice się zacierają, jesteśmy w teatrze i nieteatrze. Lupa wprowadza aktorkę Simone i aktorkę, która gra aktorkę grającą Simone, bo tym sposobem łatwiej mu powiedzieć, że Weil i dla niego nie jest kimś jednoznacznym. Elżbieta broni "swojej" bohaterki nie tylko przed Arturem widzącym w niej zakochaną w swoim poświęceniu fanatyczkę, ale i przed samą Simone, która chce jej pokazać, że uczciwość życia, za którą Chrystus umarł na krzyżu, wymaga moralnego absolutyzmu. Czyli przekroczenia wszystkich ludzkich ograniczeń i odrzucenia wszystkich małości, słabości i codziennego banału. Ale ponieważ także i ta Simone jest tylko aktorką Joanną Szczepkowską, może przekroczyć te ograniczenia jako aktorka właśnie. I oto Szczepkowska zbliża się w pewnej chwili do widowni i na naszych oczach, coraz bardziej zaskoczonych, przeobraża się z łagodnego doktora Jekylla w diabelskiego pana Hyde\'a. Na moment ściera z twarzy rysy Simone i ze słowami: "Tu jeszcze dalej możesz iść"... podciąga czarną, niemal mnisią spódnicę i pokazuje gołą pupę. Macie swoje "przekraczanie granic" w teatrze.

I przez chwilę nie wiadomo, kto tu komu rzuca wyzwanie. Aktorka Szczepkowska uchodząca za wzór perfekcyjnego akademizmu, demonstrująca, jak prostym i stosunkowo łatwym gestem dostać przepustkę do teatralnej awangardy, czy awangardowy reżyser Lupa ironizujący na temat między innymi swojego teatru. W "Ciele Simone" - jak zresztą w kilku poprzednich spektaklach - znów przecież rozebrał do rosołu ładnego chłopaka.

Marilyn i Simone

Są w spektaklu sceny bardzo piękne, przejmujące, wzruszające i poruszające. Jak choćby ta ostatnia, wielka, intymna rozmowa dwóch Simone, prawdziwej i tej wcielonej w Elżbietę Vogler. Gdyby nie ów dziwny epizod z pupą, skupienie byłoby pełniejsze, ale widać nie można mieć wszystkiego. Są jednak i takie sceny, które wloką się niemiłosiernie, a logoreje Lupy wkładane w usta aktorów zdają się nie mieć końca. Wstyd przyznać, ale wtedy człowiek marzy o szybkiej ucieczce z widowni w dowolnym kierunku. A przecież siedzi dalej w poczuciu, że naprawdę ważne rzeczy są mówione. I nie aktorzy czy tekst są tu winni, tylko... boja wiem... wstydliwa niezdolność do bezkresnego towarzyszenia Samym Najważniejszym Sprawom?

Rola Małgorzaty Braunek automatycznie przywodzi na myśl głośną rolę Sandry Korzeniak, jej poprzedniczki z "Marilyn", pierwszej części Lupowego tryptyku. Są oczywiście kompletnie inne. Marilyn i Korzeniak to była charyzmatyczna jedność, biologiczny żywioł, totalne utożsamienie przytrafiające się w teatrze od wielkiego dzwonu. Braunek-Elżbieta-Simone to wyciszone, grane półtonami, nieuchwytne i migotliwe przenikanie się różnych postaci, przepływanie mnie-w-nie-mnie, ciągły wewnętrzny spór. Ale bohaterki obu "Person" łączy nie tylko zawodowy profesjonalizm. Równie ważne jest to, co przychodzi wraz z nimi z zewnątrz. Ze świata, który Lupa usiłuje wciągnąć na scenę jako samoistną wartość równą wartości kreacji artystycznej. To coś, czego się nie da nauczyć ani podejrzeć, bo jest organiczne, czysto ludzkie i niedyskutowalne. Ta osobista prawdziwość unosząca się lekko nad sceną teatru, który jest wcieloną sztucznością.

PS Powiadają, że człowiek inteligentny znajdzie na wszystko wytłumaczenie. Byłem, jak zapewne wielu na premierowej sali, przeświadczony, że ów nieco zaskakujący epizod w postaci krótkiej, acz sugestywnej demonstracji tylnej części ciała Joanny Szczepkowskiej to pospólne dzieło aktorki i reżysera. Uzasadnienie: patrz wyżej. Jak już dziś wiadomo, myliłem się straszliwie. Następnego dnia Lupa opublikował oświadczenie, że nie ma z tym nic wspólnego, a sama "sprawa Szczepkowskiej" stała się główną aferą teatralnej zimy.

Rozmowa z Krystianem Lupą

Wiedziałeś o tym happeningu Szczepkowskiej?

- Ależ skąd! Byłem całkowicie zaskoczony! Owszem, podobno Szczepkowska zapowiadała wcześniej w teatrze, że chce "coś zrobić" od siebie, ale przez myśl mi nie przeszło, że coś takiego!

No, ale ta improwizacja była dosyć na temat... Wciąż komuś tam chodziło o przekraczanie granic, więc może uznała, że i ona może?

- Problem w tym, że właśnie jej rola miała być takich rzeczy absolutnie pozbawiona! W tym chwiejnym świecie wciąż podważanych reguł ktoś taki jak Simone miał być wcieleniem autentyczności, jakimś duchowym monolitem, choć oczywiście z wewnętrznymi problemami. To, co zrobiła Joanna, było przeciwko postaci. Był między wami konflikt?

- Ależ skąd! Świetnie się nam pracowało. Byłem bardzo zadowolony z jej roboty, nie wyobrażam sobie idealniejszej Simone. Na jednej z prób mieliśmy łzy w oczach, tak to było prawdziwe i wzruszające.

Rozmowa z Joanną Szczepkowską

Co chciałaś przez to powiedzieć?

- Że wyzwanie artystyczne, jakie formułuje Krystian Lupa w swoim spektaklu, brzmi atrakcyjnie. Napisał tekst o tym, że nie jest artystą ten, kto nie przekracza granic. Napisał też, że ciężko pracować z aktorem, który nie ma w sobie "obszaru kompromitacji". Napisał, że aktorzy są skostniali w narzuconych ramach.

Postanowiłam więc sprawdzić, do jakiego stopnia to wyzwanie jest autentyczne, a do jakiego stopnia dotyczy tylko samego Lupy. Oczywiście pośladki, które przez moment pokazałam, absolutnie nie były gestem "wypięcia się na reżysera". Ja się rozebrałam, przekraczając tylko własne granice.

Ale co innego grać skonfliktowaną wewnętrznie kobietę dążącą do samozatracenia, a co innego być Joanną Szczepkowską coś tam manifestującą.

- Niezupełnie, jeśli rozumieć dosłownie "znużenie Lupy teatralnością" i manifestowanie ciekawości tym, co w osobie grającej dzieje się naprawdę. Przecież Krystian Lupa cały czas mówi: interesuje mnie płynność prywatności i aktorstwa. Tyle że na aktorstwo nie mieliśmy szans, bo odbyła się jedna tylko próba całego tekstu naszej sceny. Próbowaliśmy ponad rok chyba, ale były to jedynie chaotyczne przemowy Krystiana, który chodził wokół stołu. Nie mogłam uwierzyć, że nie chce prób.

Ale zepsułaś Krystianowi spektakl, bo chyba chciał, żeby wasza scena z Małgorzatą Braunek była takim czystym teatrem, nieskażonym ciągłym podważaniem reguł, do czego namawia prowokacyjny reżyser Artur. Nie mówiąc o szoku, jakiego musiała doznać twoja sceniczna partnerka.

- To bardzo wysoka poprzeczka, którą można osiągnąć tylko w próbach, a nie przypadkowością. Więc może ten "nieskażony teatr" miał zostać skompromitowany? Małgosię Braunek bardzo podziwiam za jej spokój w tym przypadku. No, ale obie znalazłyśmy się w trudnym i okrutnym obszarze sztuki, która ma wyjść poza reguły. Teraz, kiedy jest szum, może przynajmniej publiczność będzie się orientowała, do jakiego stopnia nie byłyśmy przygotowane. Kolejne spektakle to już tylko świadome próby roli.

Tadeusz Nyczek
Przekrój
25 lutego 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia