Jednak potrzebni
"Pina" - reż. Wim Wenders - (Francja, Niemcy)W zeszłym tygodniu, dwudziestego dziewiątego kwietnia obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Tańca. W tym roku było to dla mnie święto wyjątkowo smutne. Dzień wcześniej przedłużono obostrzenia dotyczące między innymi zamknięcie teatrów, kin, oper. Pozostaliśmy zamknięci i zdecydowanie nie był to powód do tańca. Ostatecznie uznałam, że trzeba znaleźć sposób, żeby mimo wszystko świętować ten dzień. Obejrzałam film Pina z 2011 roku i chociaż na chwilę obostrzenia, zamknięcia i strach przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.
Reżyser Wim Wenders planował nakręcenie filmu z Piną Bausch – wybitną, niemiecką tancerką i choreografką już od 1985 roku. Jednakże, zdaniem Wendersa żadna z ówczesnych technik filmowych nie była w stanie oddać kunsztu i atmosfery spektakli w przestrzeni innej niż teatralna.
Dopiero w 2007 po obejrzeniu koncertu grupy U2 w technice 3D, stwierdził, że oto znalazł sposób. Wspólnie z Piną, zdecydowali się na nagranie niektórych z wyreżyserowanych przez nią spektakli – "Café Müller", "Le Sacre du printemps", "Vollmond" i "Kontakthof". Produkcja ruszyła na początku 2009 roku. Niestety, ich współpraca zakończyła się bardzo szybko. Niedługo po rozpoczęciu zdjęć, Pina Bausch zmarła.
Wenders początkowo nie chciał kontynuować pracy nad filmem, jednakże po licznych konsultacjach z rodziną, a także członkami zespołu Piny (Tanztheater Wuppertal) zdecydował o wznowieniu produkcji. Tym samym początkowo film dokumentalny stał się również pożegnaniem.
W przypadku filmu Pina, trudno mówić o fabule. Nie jest poprowadzona chronologicznie, widz nie poznaje dzieciństwa artystki, jej edukacji czy życia prywatnego. Zamiast tego, biografię Piny tworzą nagrania jej spektakli oraz wypowiedzi współpracujących z nią tancerzy. Ten zabieg wypada w filmie fenomenalnie. Poznajemy artystkę przez jej twórczość oraz obecność w życiu jej bliskich. Reżyser nie zaproponował suchych faktów, czy recepty na sukces. Nie skupiał się na datach, miejscowościach, nie pisał życiorysu. Zamiast tego stworzył bohaterkę, za którą przemówiła jej największa miłość – taniec. Dzięki temu film jest niezwykle subtelny, ogląda się go będąc stale zauroczonym.
Wybrane spektakle nawet na niewielkim ekranie robią ogromne wrażenie (a co dopiero w kinie, a co dopiero w teatrze!). Oddają delikatność artystki, jej wrażliwość, przywiązanie do szczegółów. Jej charakterystyczny styl: częste powtórzenia ruchów, bardzo duża emocjonalność tancerzy, nacisk na relację między mężczyzną, a kobietą, skromna scenografia, to wszystko sprawia, że film jest bardo spójny. Nie miałam wrażenia, że oglądam wyrwane z kontekstu fragmenty spektakli, ale wspólną całość.
Nagrania widowisk przeplatane są wypowiedziami tancerzy ze wspomnianego już Tanztheater Wuppertal. Początkowo spodziewałam się klasycznej formy wywiadu, ale reżyser zdecydował się na inne rozwiązanie. Artyści nie mówią do kamer, ich słowa zostały wcześniej nagrane i wybrzmiewają z offu, a widz ogląda milczącą postać. Daje to piorunujący efekt, tancerze nie zasłaniają się słowami, nie są nimi ograniczeni, zdania nie rozpraszają. Wręcz przeciwnie, tak jak w tańcu, najważniejsza staje się mimika, niewielkie ruchy, gesty, czasem śmiech, czasem łzy. Każdy z nich ma do opowiedzenia inną historię, niektóre dotyczą spektakli w których zagrali, inne komentarzy Piny, jej techniki pracy, czy osobowości. Oglądając film nie miałam wrażenia, że jest to wymyślona laurka, przesłodzona czy idealizująca postać artystki. Ze słów tancerzy, tworzy się postać kobiety kruchej, ale jednocześnie bardzo zdeterminowanej. Pewnej siebie, która samym patrzeniem potrafiła dotrzeć do człowieka, zauważyć jego strach, ograniczenia, powagę czy czysty talent.
Mimo, że film powstał ponad dziesięć lat temu, a oglądałam go nie w technice 3D, a w warunkach domowych, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Dzięki niemu smutny dzień stał się ważny, istotny. Gdy dowiedziałam się o przedłużeniu obostrzeń, o tym, że wiele branży wyprzedziło kulturę, nie czułam już złości. Czułam bezradność i tkwiło mi głowie słowo niepotrzebni. Może społeczeństwo potrafi sobie doskonale poradzić bez sztuki, bez teatru, bez tańca, muzyki? Te wątpliwości i żal, cały czas dźwięczały mi w głowie.
Po obejrzeniu Piny, poczułam, że sama siebie okłamuje. Oglądanie ludzi, dla których sztuka jest całym życiem, ich wrażliwość, delikatność, pasja z jaką mówią o tańcu, muzyce czy aktorstwie, nie może być po nic. Nie są niepotrzebni. Życie Piny jeszcze mocniej utwierdziło mnie w przekonaniu, że można żyć skupionym na tym, co kochamy. Można być kruchym, można zatrzymywać się przy każdym szczególe. Można tańczyć bez końca.
A może nawet trzeba?