Jego ból nie jest większy niż nasz
"Kazik, ja tylko żartowałem" - reż. Piotr Sieklucki - Teatr Nowy Proxima w KrakowieKazik zaśpiewał o bólu swoim, naszym, a przede wszystkim prezesa Kaczyńskiego. Jego kolega, Staszek, mówi i wyśpiewuje ból pokoleń. O frustracjach, którym na imię Polska, opowiada najnowszy spektakl Piotra Siekluckiego, "Kazik, ja tylko żartowałem". Lider Kultu cały czas się w nim przewija. Duchem.
- W Teatrze Nowym Proxima można oglądać spektakl wokół lidera Kultu, Kazika Staszewskiego
- O Polsce okresu przemian lat 80. i 90. w rytm największych rodzimych przebojów toczy się opowieść nieznanego kolegi Kazika, Staszka - trochę jego konkurenta, trochę alter ego
- Choć koncepcja Piotra Siekluckiego i Ziemowita Szczerka budzi lekką konsternację, to spektakl sprawdza się jako rockowa, wzruszająca narodowa ballada o wypieraniu kultury ludowej w imię mitycznego Zachodu
- Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Onet.pl
Biografia Kazika Staszewskiego, któremu szefostwo radiowej Trójki zrobiło darmową reklamę nieudolną próbą bojkotu, mogłaby posłużyć za materiał na niejedno przedstawienie. Ale choć słychać tu największe przeboje Kultu, a podtytuł "historia człowieka, który był jak Polska" jak ulał pasuje do legendy rodzimego rocka, zamiast biografii dostajemy społeczny manifest. Opowiedziany przez fikcyjnego kolegę, a trochę konkurenta i alter ego (Staszek od Staszewski?) nieobecnego na scenie Kazika. Na pierwszy rzut oka łączy ich wkur****ie na komunę. Dzieli liczba fanów. Kazikowi się udaje. Staszek zazdrości, bo jemu trochę mniej.
"Kazik, ja tylko żartowałem", według dramatu Ziemowita Szczerka (wcześniej z sukcesem wystawiono w Nowym jego "Wiedźmina. Turbolechitę" z Juliuszem Chrząstowskim), przeprowadza nas przez szarą Polskę lat 80. i 90., aż do kolorowej współczesności. I tak tłem dla piosenek Kultu ("Arahja", "Polska", "Do Ani"), ale też Budki Suflera ("Jolka, Jolka"), Maanamu ("Krakowski spleen") czy Big Cyca ("Berlin Zachodni") jest opowieść o tęsknocie za kapitalizmem (a później o rozczarowaniu nim), nadziejach pokładanych w Solidarności i Wałęsie, oraz pierwszych wolnych wyborach. Ale nie tylko. Jest też o polskich weselach, polskiej wódce i polskiej zakąsce. A przede wszystkim o polskich kompleksach.
Staszek, grany przez dyrektora i reżysera Piotra Siekluckiego, nie wylewa za kołnierz, jak na prawdziwego rockmana przystało. Marzy o karierze. Gdy na rynku robi się gęsto od rozchwytywanych kapel, zakłada zespół z czterema Marcinami (świetni muzycy pod kierownictwem Pawła Harańczyka). W typowym PRL-owskim mieszkaniu z meblościanką (scenografia i kostiumy Łukasza Błażejewskiego) relacjonuje wyjazdy na "jumę" do Niemiec (bo "okraść Niemca to nie grzech"), handlowanie przegranymi kasetami, albo poznanie ukochanej Mariolki (Katarzyna Chlebny), z którą będą tworzyć muzyczny duet.
Koncepcja Szczerka i Siekluckiego, w którą tak mocno zostaje wplątany tytułowy Kazik, w pierwszej chwili budzi lekką konsternację. Czy historii przemian nie mógłby opowiedzieć wywołany do odpowiedzi muzyk, a nie jego fikcyjny naśladowca? Dlaczego, jeśli zamiast Kazika dostajemy Staszka, to śpiewa on wyłącznie numery swoich znanych kolegów? Umowność "Kazik, ja tylko powiedziałem" jest zapewne podyktowana chęcią uniwersalizacji bohatera, próbą opowiedzenia o frustracjach i lękach typowego Polaka. Spektakl wymaga, byśmy uwierzyli, że stworzony z mitów i stereotypów wąsacz, o którym nikt nie słyszał, to polski every man. Z nim, jak zdają się sugerować twórcy, najłatwiej jest się pośmiać i popłakać nad wspólnym losem. I zanucić przeboje, z których powinniśmy być dumni.
"Kazik, ja tylko żartowałem" sprawdza się jako rockowa, sentymentalnie łapiąca za serca, narodowa ballada o wypieraniu kultury ludowej w imię mitycznego Zachodu. Ballada czasem naiwna, przewidywalna, moralizatorska i nazbyt powierzchowna, ale czuła i szczera. Tą szczerością spektakl, któremu szczęśliwie udaje się być nie tylko koncertem z dopisanymi monologami, wygrywa. I wykonaniem! Piotr Sieklucki jako Staszek szarżuje na bardzo cienkiej granicy, ale potrafi być w tym przerysowaniu naprawdę rozkoszny. Naśladuje mistrzów polskiej piosenki, dorównując im głosem. Kolejny raz swojej charyzmy dowodzi też Katarzyna Chlebny. Nie ma wątpliwości wobec słuszności wyboru jej do roli Ewy Demarczyk (przedstawienie na scenie Nowego w grudniu).
Nie wiem, czy ten wspólnotowy, muzyczny powrót do przeszłości może ukoić narodowy ból. Ale nawet jeśli jest plastrem tylko na jedną ranę, to wszystkim wyjdzie na zdrowie, gdy Polska, o której śpiewa Kazik, będzie bolała choć trochę mniej.