Jęknął Słowacki, ale uśmiechnęła się eutanazja

"Kordian" - reż: S. Kaczmarek - Teatr Stary w Krakowie

Zacznijmy od bezdyskusyjnie pozytywnej cechy spektaklu Kaczmarka: jest krótki. I mniej więcej w tym miejscu kończyłaby się lista dobrych rzeczy, które można na jego temat powiedzieć.

Zgodnie z panującą ostatnio modą na sceniczne rozrachunki z polskimi przywarami za pomocą tekstów romantycznych, a właściwie otwartej wojny z nimi, "Kordian" w Starym z tekstem Słowackiego ma wspólnego niewiele. Reżyser i autor scenariusza wykorzystał dramat jako źródło luźnych, niezobowiązujących inspiracji i kilkunastu dosłownych cytatów, które jednak wybijają się z całości przedstawienia jako momenty absolutnie groteskowe - nie tylko przez ich odrębność językową i nieadekwatność do wybranego sposobu inscenizacji, ale też ze względu na (świadome?) doprowadzenie ich do granic absurdu. Ale może i nie miałabym z tym większego problemu, gdybym chociaż wiedziała z czym dyskutuje Kaczmarek, co piętnuje i podważa, kogo ukazuje poprzez swoje kpiny? I co proponuje w zamian? To wszystko jest dla mnie w spektaklu niejasne i rozmyte. Niby jest jakiś krzyż, służący potem za miecz, niby jest żałobna pieśń religijna, niby jest film z niemowlęciem chyba martwym, a jednak żywym i kilka innych symboli, które można by odczytywać jako charakterystykę, a zarazem krytykę umysłowości współczesnego polskiego społeczeństwa rozbitego przez wewnętrzne wojny ideowe i stojącego przed koniecznością przewartościowania swoich wzorców i świętości. Krytyka doświadczenia zbiorowego? Fantazmatów romantycznych, które przebijają do nowych mitów narodowych? Ale czy na pewno o to chodzi?

Dwóch Kordianów - stary, sparaliżowany po próbie samobójczej (Adam Nawojczyk) i młody, jego alter ego - ironiczny w stosunku do nieudanego aktu zadawania sobie śmierci przez "kolegę" (Szymon Czacki), prowadzą nużącą rozmowę o doświadczeniu niechęci życia, nieszczęściu, rozczarowaniu, miłości i wymieniają się opiniami na temat obrazu bohatera romantycznego w odniesieniu, oczywiście, do "Kordiana". Młodszy, w tonie "napraw to, co spieprzyłeś" tłumaczy starszemu jak prosto i bezboleśnie dokonać eutanazji. Ten jednak niezbyt się do tego garnie i w końcu usłyszy: "To miał być dokument o człowieku, który chce popełnić samobójstwo!", na co odpowie: "Faktycznie, zapomniałem". Ciśnie się na usta: "To miał być <Kordian>!"...

Tym samym jednak obecność kamery na scenie, chwyt nie dość że odgrzewany, to jeszcze sam w sobie niespecjalnie fascynujący, na szczęście zostaje uzasadniona. Bo cierpienie bohatera będzie teraz przedmiotem nie do końca wiadomo co mającego na celu reality show, w którym wezmą również udział jego rodzice (Iwona Bielska, Jacek Romanowski), Laura (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) i Ksiądz (Zbigniew Ruciński). Czwórka aktorów wchodzi na scenę może na 15 minut i układając się w fioletowych fotelach zaczyna czytanie "Kordiana". Tym razem "Kordiana" Słowackiego. Żenująca parodia czegoś w rodzaju salonu poezji, ma chyba na celu jedynie udowodnienie, że aktorzy umieją grać, że nie umieją. Tylko po co? To pytanie pojawia się w odniesieniu do przedstawienia kilkanaście razy.

Nie wiadomo w jakim celu ta krzątanina z tekstami w rękach i nieudolna recytacja fragmentów "Przygotowania", skoro cztery postaci znikają w końcu nagle bez żadnego komentarza i wydźwięku dla całości sztuki... Nie wiadomo też dlaczego biedny Nawojczyk ściągany bez przerwy z wózka musi zbierać wszystkie kurze ze sceny i białych schodów (które z dodatkiem szpiczastej bryły mają symbolizować Mont Blanc, gdzie potem na leżąco zostanie wygłoszony monolog) i czym zawiniły zrzucane z półek w beznamiętnym geście książki i pisma, skoro potem następuje czytanie "prawd objawionych" zawartych w jednym z nich? Trudno mi zrozumieć ten zlepek aktów desperacji i bezsilności. Mam wrażenie, że miało być nowocześnie, oryginalnie i troszkę skandalicznie. Ale w pogoni za nęcącą perspektywą zbuciorowania "zacofanego" romantyzmu, gdzieś zgubił się sens.

Giorgio Strehler pisał kiedyś, że nie ma chyba niczego, czego nie wymyśliliby wcześniej Szekspir, Czechow czy inni wielcy dramaturdzy, dlatego nie czując się od nich mądrzejszym, nie pozwala sobie na wprowadzanie znaczących zmian inscenizując ich teksty.

Uważam jednak, że każdy reżyser, biorąc na warsztat jakikolwiek tekst, ma prawo do własnej interpretacji, nawet takiej, która zdaje się daleko wykraczać poza koncepcję autora sztuki. Ma też prawo do polemiki, parafrazy i przekształceń. Bo w końcu nawet to, co uważamy za arcydzieła, to nie relikwie, które należy zostawić w spokoju i składać modły okadzając. Warto jednak pamiętać o dwóch rzeczach. Lutosławskim, który pisał, że "nic nie starzeje się tak szybko jak nowość". I o myśleniu.

Aleksandra Sowa
Teatr dla Was
13 marca 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia