Jerzy Antczak: mam 90 lat i cieszę się wieloma sprawami, jak małe dziecko

Rozmowa z Jerzym Antczakiem

"Noce i dnie" pozwoliły mi ożywić to wszystko, co kumulowało się w moim sercu i kufrze pamięci przez lata całe, niemal od szóstego roku życia. W książce "Jak ja ich kochałem" odpowiadam do bólu szczerze na to pytanie, nieustanie, niemal na każdej stronie - mówi reżyser Jerzy Antczak. W rozmowie mówi o tym, czy tęskni za Polską, jak wygląda emerytura w Los Angeles i jacy aktorzy byli dla niego najważniejsi.

- Jerzy Antczak, nominowany do Oscara za "Noce i dnie" i dwukrotny zdobywca Diamentowych Lwów oraz Nagrody Specjalnej Platynowe Lwy za całokształt twórczości (wtedy też "Noce i dnie" wybrane zostały polskim filmem 40-lecia), jest żywą legendą polskiego filmu, teatru i Teatru Telewizji

- Właśnie ukazała się książka "Jak ja ich kochałem" ze wspomnieniami Jerzego Antczaka, spisanymi z okazji szczególnej rocznicy 90. urodzin
- Ja nie jestem na emeryturze! - mówi Jerzy Antczak. - W moim słowniku takie słowo nie istnieje. Ja tylko zmieniłem rytm życia. Nie czuję się były. Ja ciągle jestem - zapewnia
- Mieszkam od ponad trzydziestu lat w Los Angeles. Jest we mnie nieustanny żal za nieobecność w kraju - przyznaje reżyser. - Śledzę uważnie to, co się dzieje w Polsce i bardzo nas smuci brak wzajemnego respektu dla przekonań, które nie tylko mogą, ale czasami muszą być inne, bo taka jest struktura psychiczna człowieka - mówi
- "Jak ja ich kochałem" to szczegółowy, barwny, pełen zabawnych anegdot i poważnych rozterek wyjątkowy zapis jego życia a poprzez to historii polskiej sceny teatralnej i telewizyjnej od lat 50. do współczesności, oraz - co podkreśla autor - hołd złożony z miłością wszystkim tym, z którymi był na różnych etapach życia związany

Marcin Radomski: Tęskni pan za Polską?

Jerzy Antczak - Jest we mnie nieustanny żal za nieobecność w kraju. Nie chcę jednak rozwijać tego tematu.

Dlaczego?

- Jest on bardzo złożony i bolesny, ale taką przed laty podjąłem decyzję.

Jak wygląda życie na emeryturze w Ameryce?

- Ja nie jestem na emeryturze! W moim słowniku takie słowo nie istnieje. Ja tylko zmieniłem rytm życia. Zamiast iść do pracy, aby tam wykonywać swoje obowiązki, robię to samo będąc w innej rzeczywistości, którą złośliwi tutaj nazywają "has been", czyli były. Nie czuję się były. Ja ciągle jestem. Opowiem Panu historię o moim ojcu. Siedząc w więzieniu i czekając na rozstrzygnięcie oskarżenia, za które groziła mu kara śmierci, ojciec powiedział mi: "Dopóki nie zaakceptujesz swojego ubezwłasnowolnienia, to jesteś wolny". Ciało można zniszczyć, ale ducha nie.

A czy interesuje się pan tym, co dzieje się w polityce Stanów?

- Tak, ale nigdy tego nie komentuję. Wierzę w przeznaczenie. Ono decyduje o sprawach, które w danej chwili wydają się bezzasadne, a w konsekwencji mają głęboki sens.

A śledzi pan to, co dzieje się dziś w Polsce?

- Bardzo. Ja, moja żona Jadzia Barańska i nasz syn Mikołaj, który mówi po polsku bez akcentu, śledzimy uważnie to, co się dzieje w Polsce i bardzo nas smuci brak wzajemnego respektu dla przekonań, które nie tylko mogą, ale czasami muszą być inne, bo taka jest struktura psychiczna człowieka. Ale to jest, jakby powiedział Czechow, temat na inne opowiadanie. Wróćmy na zakończenie do tego tematu, ale teraz porozmawiajmy o dzieciństwie i o filmach.

Jeśli miałby narysować pan mapę z ulubionymi miejscami świata, jakie by to były miasta?

- Mieszkam od ponad trzydziestu lat w Los Angeles, gdzie spotkało mnie wielkie wyróżnienie, kiedy wygrałem światowy konkurs na profesurę na Uniwersytecie California. I wydawać by się mogło, że to miejsce winno być tym ulubionym. Jedynym. Wybranym przez przeznaczenie. A jednak nie. Miejscem ukochanym i tym jedynym pozostanie Włodzimierz Wołyński, gdzie się urodziłem, spędziłem pierwsze dziesięć lat życia. To mieścina, jakby żywcem zdjęta z płócien Marka Chagalla.

Kilka lat temu młoda dziennikarka postanowiła zrobić mój portret dla telewizji. Pierwsze pytanie jakie mi zadała to: "Skąd to natchnienie?" Niemal wszystko, czym karmiłem przez lata moją sztukę ma swój początek na Wołyniu. A ściślej we Włodzimierzu Wołyńskim. Pytanie, czy to co robiłem w sztuce, było dziełem natchnienia? Może to brzmieć staroświecko, ale tak.

W takim razie z jakim smakiem i zapachem kojarzy się panu dzieciństwo?

- Pamięć zapachu ma straszną siłę. Każdy przedmiot, mieszkanie, wydarzenie życia mają specyficzny aromat, jedyny, niepowtarzalny. Czytałem kiedyś naukową pracę jakiegoś uczonego, który dowodził, że dwie siły rządzą niepodzielnie naszym zmysłami: dźwięk i zapach. Dopiero na dalszych miejscach stawiał dotyk i obraz. Zgadzam się. Z tym, że w moim życiu w odczuciach dominowała siła zapachu.

Jaki był ulubiony?

- Zapach maciejki. W czasie okupacji mieszkaliśmy we wsi Rędziny, gdzie ojciec był inspektorem podobwodu Armii Krajowej. Mieszkaliśmy w małym domu, blisko warszawskiej szosy. Aby się dostać do domu, trzeba było przejść przez wąski, kamienny mostek, który stawał się ścieżką do samych drzwi. Po jej obu stronach była przestrzeń do dowolnego zagospodarowania. Wkrótce mama zrobiła tam warzywny ogród, obsiewając brzegi maciejką. Miałem wtedy trzynaście lat. Mogłem godzinami patrzeć, jak ta delikatna roślina rozchylała swoje filigranowe płatki, wysyłając w wilgoć nocy strumienie niebiańskiej słodyczy. I wtedy zapominałem, że Polska była w czarnej otchłani niemieckiej okupacji. Że każdego dnia mordowano ludzi. Wpadałem wtedy w jakiś dziwny stan uniesienia, jakby rodzaj narkozy. A jeśli chodzi o smak, to uwielbiam miód i placki kartoflane, na oleju z czosnkiem.

Najważniejszym filmem w pana karierze są "Noce i dnie". Czy one opowiadają też o Panu?

- Tak, arcydzieło Marii Dąbrowskiej pozwoliło mi ożywić to wszystko, co kumulowało się w moim sercu i kufrze pamięci przez lata całe, niemal od szóstego roku życia. W książce "Jak ja ich kochałem" odpowiadam do bólu szczerze na to pytanie, nieustanie, niemal na każdej stronie.

Uroczysta premiera filmu "Noce i dnie" odbyła się 23 września 1975 r. w Warszawie w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki. Jak Pan zapamiętał tamten dzień?

- Pamiętam jako chwile śmiertelnej tremy, dręczące mnie pytanie: jak film zostanie przyjęty. Napięty jak struna, czekałem na zgaśnięcie świateł i początek projekcji. Od tego momentu wszystko jest jakby za mgłą. Rozjaśniają ją napisy końcowe i jeszcze w czasie ich trwania huragan braw, który przeradza się w wielominutowa owacje na stojąco, a po niej słowa zachwytu. Może to ostatnie brzmi pompatycznie, ale nie znajduję innego określenia na reakcje widzów. Ten spontaniczny wybuch aprobaty nagrodził mi pięć lat katorżniczej pracy nad "Nocami i dniami".

Dlaczego zdecydował się pan na Karola Strasburgera do roli pana Toliboskiego?

- Po prostu nakazał mi to mój instynkt reżysera.

Jaka scena była najtrudniejsza do realizacji przy "Nocach i dniach"?

- Było to trzeciego dnia pożarów. W następnej kolejności miała być kręcona scena przepychania się dorożki Barbary przez tłum i płomienie. Scenograf zbudował wysokie na kilka metrów drewniane rusztowania, wypełnione brytfannami z napalmem. Miały tworzyć ścianę ognia, zasłaniając płomieniami rotundę. Było to najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne ujęcie w całym filmie.

Dorożkę ciągną dwa konie, oswojone z ogniem w stopniu doskonałym. Ulica ożyła. Wszystko przebiega normalnie i nagle konie ciągnące dorożkę Barbary zatrzymują się gwałtownie. Stają dęba. Szarpią dyszlem. Plują pianą. Kiedy wydawało się, że nic nie opanuje histerii zwierząt, Szyrko krzyknął: "Na dupę siad!". Rozszalałe konie posłusznie opadły na cztery nogi i... jakby się nic nie stało, pociągnęły dorożkę do przodu. Ledwie dorożka przejechała parę metrów, ściana rozszalałych płomieni runęła w miejsce, gdzie przed chwilą był pojazd z Jadzią i Basią Rachwalską. Rozlany napalm ogarnął płomieniami olbrzymią część jezdni. Nawet w tej chwili, gdy to mówię, mam gęsią skórę na myśl, co by się stało, gdyby ściana ognia runęła na Jadzię i Basię Rachwalską. Byłem w szoku. Obie miały "podsmażone" płaszcze i śmierdziało wełną. Chciałem przerwać zdjęcia, ale usłyszałem głos Szyrki: "Pan musi uwierzyć, że Bóg powiedział: Antczak, chcę, abyś dokończył »Noce i dnie«".

W programie "Sam na Sam" emitowanym w Telewizji Polskiej w 1977 r. Kałużyński krytykował "Noce i dnie".

- Muszę zacząć odpowiedź na to pytanie od postaci Janusza Wilhelmiego, "Wielkiego Inkwizytora", wiceprezesa ówczesnej Telewizji Polskiej. Mianowicie on uznał, że dojrzałem do tego, by oddać mnie w ręce pana Zygmunta Kałużyńskiego, aby mistrz faula na oczach milionów widzów całej Polski omówił "Noce i dnie". Zygmunt Kałużyński siadał oko w oko ze swoim przeciwnikiem i nie tylko go ośmieszał, ale wręcz nokautował. Bowiem "Sam na Sam" przypominało ring.

Jak zapamiętał pan tamten program?

- Wilhelmi był człowiekiem wybitnie inteligentnym i znakomicie znał się na ludziach. Bez trudu rozszyfrował, że ja jestem osobowością niezwykle pobudliwą i łatwo wpadam w emocjonalne stany. Ale "Wielki Inkwizytor" nie docenił dojrzałości Barańskiej. Przed moim wyjściem z domu dała mi jedną radę: "Nie wolno ci w żadnym wypadku wdawać się w bijatykę. Wszelkie inwektywy, żeby nie wiem jak obraźliwe, musisz przyjmować ze spokojem i lekceważyć!". No i wyszedłem na ring. Pierwsza część programu była na żywo. Wykazałem żelazny spokój. Przyszło mi to tym łatwiej, iż mój pełnomocnik, profesor Jackiewicz, starł się z Kałużyńskim jak buldożer. Na każdy jego cios odpowiadał serią ciosów. Tak więc w pierwszej części byłem uratowany.

No i nadeszła część druga. Nagrywana. Natychmiast po sygnale akcja, pan Zygmunt obrzucił mnie gradem niewybrednych epitetów, zarzucając zły smak i brak wartości intelektualnych w moich produkcjach. Obrzucając mnie błotem, coraz bardziej był zdumiony, że wszystko przyjmuję ze spokojem, uśmiechając się bezczelnie. "Król nokautu" pomału zaczynał tracić pewność siebie. Widząc, że jego bomby nie kładą mnie na dechy, zaczął się denerwować. Czując to, złapałem drugi oddech i przejąłem inicjatywę. Zacząłem mu zadawać bezczelne pytania. Niektóre z nich były wręcz snobistyczne i wyrafinowane, o co "mistrz" nigdy by mnie nie podejrzewał. Nie spodziewając się tych ciosów, wyraźnie zwolnił. Widząc, że nie jest w stanie położyć mnie na dechy, zaczął łypać wzrokiem w stronę szklanej szyby reżyserki. I kiedy "król nokautu" po raz któryś z rzędu spojrzał w kierunku reżyserki, nieoczekiwanie zbiegł po schodach do studia "Wielki Inkwizytor". Podbiegł do nas i krzyknął: "Koniec, panowie!" Był tak zdenerwowany, że sprawiał wrażenie człowieka poza kontrolą i ... jak zwykle śmierdział wódą. Następnego dnia Warszawa huczała: "Kałużyński przegrał z Antczakiem!". Okazało się, że nigdy dotąd żaden program z cyklu "Sam na Sam" nie wywołał tak wielkiego sprzeciwu wobec stylu, w jakim Kałużyński rozprawia się ze swoimi rozmówcami. Do Telewizji nadeszły setki listów, w których domagano się poskromienia stylu bycia Kałużyńskiego lub zdjęcia programu. Moje zwycięstwo rozjuszyło "Wielkiego Inkwizytora". Nie miałem wątpliwości, że w TVP nie czeka mnie już nic dobrego. Istotnie, wkrótce zaczęły się czystki.

W "Nocach i dniach" niezapomnianą rolę zagrała Jadwiga Barańska. Jacy są inni ulubieni pana aktorzy?

- Kocham aktorów. To oni przekazują moje uczucia i myśli. Właściwie z moich ulubieńców można by ułożyć książkę telefoniczną... Jerzy Kamas, Elżbieta Starostecka, Jan Englert, Olgierd Łukaszewicz, Andrzej Seweryn, Beata Tyszkiewicz, Magdalena Zawadzka. I muszę dodać Anię Radwan, z jej cudowną Małgorzatą w "Damie Kameliowej". Janusza Warneckiego w "Mistrzu". To jego kreacji w dużej mierze film zawdzięcza Prix Italia i światowy zasięg. W Japonii film był powtarzany czterokrotnie w telewizji HBO. Genialny aktor Tohsiro Mifune użyczył Januszowi Warneckiemu swojego głosu. Film dostał ocenę, która mnie ścisnęła za gardło. Jeden z recenzentów napisał: "Tak umierają Samurajowie". Jednak to Ignacy Gogolewski w życiu moim i Jadzi odegrał dominującą rolę. Był jej cudownym partnerem w "Skowronku" czy "Szklanej menażerii" i wielu innych widowiskach Teatru Telewizji.

Czy zrealizowałby Pan film o Jadwidze Barańskiej?

- Nie muszę realizować. Barańska zrobiła to lepiej ode mnie. Dwa portrety kobiece w filmach "Hrabina Cosel" i Barbara z "Nocy i dni", zawierają w sobie materiał na dziesiątki niezwykle złożonych charakterów. Kontrowersyjnych, chwilami niesympatycznych, zaborczych, wymagających niemal aktorskiej wirtuozerii.

A skąd wzięła się w państwu opisana w książce "Jak ja ich kochałem" miłość do kotów?

- Muszę tutaj przywołać niezwykłą kobietę, matkę Jadzi. Na imię miała Maria, ale nazywaliśmy ją zdrobniale Minią. Jej dar pojmowania i kochania świata był niepojęty. Ciągle przygarniała jakieś ptactwo - kruki, wrony, gołębie, nie mówiąc o tuzinach kotów i psów. W naszym mieszkaniu o powierzchni pięćdziesięciu sześciu metrów kwadratowych rezydowali: Minia, Jadzia, ja, Mikołaj, siedem kotów i pies Żola. Podobnie jak i ja z Jadzią, Minia bardzo cierpiała, kiedy któryś z kotów umierał lub był usypiany przez weterynarza. Trudno opisać jej gniew, kiedy w stosunku do zwierzęcia używano słowa zdycha zamiast umiera, zarezerwowanego wyłącznie dla ludzi. Pieniła się mówiąc, że tylko w dwóch językach używa się określenia, że zwierzę zdycha.

Jakich?

- W polskim i rosyjskim. W innych mówi się, że zwierzę umiera. Kościół katolicki utrzymuje, że tylko istota myśląca, posługująca się ludzką mową, ma duszę. I zasługuje na słowo "umiera". Reszta towarzystwa, z rodziny psów, kotów, duszy nie ma i po prostu zdycha! Jak to jest możliwe, żeby Bóg dając tym istotom serce, które każe nas kochać, nie dał im duszy? Tak, tymi herezjami Miniuchna przekreśliłaby szansę dostania się nawet do przedsionka błogosławionych. Nie mam wątpliwości, że teraz będąc bliżej Boga, Minia wie już na pewno, jak to jest naprawdę ze zwierzęcą duszą.

Wracając do tematów poruszanych na początku rozmowy. Czy jak pan wyjechał z Polski, to poczuł się bardziej dorosły albo dojrzały i gotowy wziąć życie w swoje ręce?

- Ja chyba nie wyrosłem z bucików dzieciństwa. Do dzisiaj, kiedy mam 90 lat, cieszę się wieloma sprawami, jak małe dziecko. Robię wszystko, aby tak jak ono zachować czystość uczuć. I może ta wiara pozwala mi trwać?

Co jeszcze pozwalało trwać przez lata?

- Spotkanie Jadwigi i narodziny syna.

A czy istotniejsze dla Pana było życie rodzinne czy zawodowe?

- Niestety, czasami życie zawodowe brało górę nad domem, i to mnie uwiera.

Co w takim razie jest najważniejsze w życiu?

- W okresie, kiedy byłem zauroczony arcydziełem Steinbecka "Na wschód od Edenu", na marginesie książki notowałem frazy, które zapadały głęboko w moje serce. Pozostały mi pytania: czy to życie było dobre, czy złe?, czy wszystko już zrobiłem?, czy wystarczająco kochałem? I dlatego napisałem książkę "Jak ja ich kochałem". Jeśli czytelnik pochyli się nad nią, wierzę głęboko, że odnajdzie to wszystko, co mam w duszy i sercu.

___

Jerzy Antczak - urodził się 25 grudnia 1929 we Włodzimierzu Wołyńskim. Reżyser telewizyjny, teatralny i filmowy. Absolwent Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewicza w Lublińcu. Następnie ukończył Wyższą Szkołę Teatralną im. Leona Schillera w Łodzi, dyplom uzyskał w 1953. W 1957 był dyrektorem teatru „7,15" w Łodzi, w 1959 naczelny reżyser Łódzkiego Ośrodka Telewizyjnego, a od 1963 naczelny reżyser Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego. W latach 1963–1975 naczelny reżyser Teatru Telewizji. Reżyserował osobiście m.in. Kordiana J. Słowackiego, Trzy siostry Czechowa, Szklaną menażerię T. Williamsa; również ważne spektakle Teatru Faktu (Epilog Norymberski).
Żona - aktorka Jadwiga Barańska.
- W 1964 z okazji 20-lecia Polski Ludowej otrzymał zespołową nagrodę państwową I stopnia za twórczość artystyczną w teatrze telewizji.
- Laureat nagrody państwowej I stopnia (indywidualnej 1964 i 1970, zespołowej 1976).
- W 1977 jego film „Noce i dnie" był nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny.
- Od 1979 mieszka w USA, gdzie jest wykładowcą (z tytułem profesora) UCLA – Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, na Wydziale Filmu i Telewizji.
- Od początku lat 90. czasowo przebywa w Polsce, realizując dwa filmy: „Dama kameliowa" i „Chopin. Pragnienie miłości" oraz dwa przedstawienia teatru TV: „Cezar i Pompejusz" oraz „Ścieżki chwały".
- 14 września 2013 otrzymał Platynowe Lwy za całokształt twórczości na 38. Festiwalu Filmowym w Gdyni.

Marcin Radomski
Onet.Kultura
17 listopada 2020
Portrety
Jerzy Antczak

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia