Jerzy Turek: aktor z rozpędu

Wraz z żoną przeżył ogromną tragedię

Był aktorem charakterystycznym, najczęściej drugoplanowym, a wielką popularność przyniosły mu role w takich filmach i serialach jak "Gdzie jest generał?", "Nie lubię poniedziałku", "Miś", "Kogel-mogel" czy "Złotopolscy". To on był śpiewającym "łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu!" trenerem Jarząbkiem. Nie czuł się gwiazdą, od błysku fleszy wolał wędkowanie, a w wywiadach unikał tematów prywatnych. Media przez lata nie wiedziały, że kiedyś stracił nastoletniego syna. Sam zmarł na białaczkę.

"Nie, aktorem" – odpowiadał Jerzy Turek w 2005 r., zapytany przez dziennikarkę "Dziennika Polskiego", czy czuje się gwiazdą. "Bycie gwiazdą to sposób na życie. Żeby zostać gwiazdą, trzeba gwiazdorstwo w sobie poczuć. W Polsce jest może kilka gwiazd, ale ja jestem aktorem, to znaczy rzemieślnikiem rzetelnie wypełniającym wszystkie powierzane mi zadania".

Rzetelnie to mało powiedziane. Wystarczy przypomnieć sobie kilka najważniejszych ról Jerzego Turka. Przechodzącego przemianę szeregowca Orzeszkę w "Gdzie jest generał?", zaopatrzeniowca Bączyka z "Nie lubię poniedziałku", trenera Jarząbka w "Misiu", porywczego ojca Kasi Solskiej w "Koglu-moglu", Pogorzelskiego herbu Krzywda w "Ja gorę!" czy listonosza Józefa ze "Złotopolskich". A na zupełnie innym, dramatycznym biegunie cieślę Weycha w poruszającej wojennej "Particie na instrument drewniany" (1975).

Jerzy Turek nigdy nie przywiązywał większej wagi do takich głupstw jak sława i popularność. Jak mówił, do sukcesów trzeba mieć dystans, by nie popaść w samozadowolenie, które "prowadzi do murowanej klęski". Na szczęście - cieszył się - aureola popularności, która niewątpliwie znajdowała się nad jego głową, nigdy nie przeszkadzała mu w życiu.

Pod względem zawodowym uważał się za aktora w czepku urodzonego. "Szczerze mówiąc, to w moim zawodowym życiu było wiele przypadków – przyznawał w "Dzienniku Polskim". – No i miałem dużo szczęścia. W »Particie na instrument drewniany«, jednym z moich ukochanych filmów, zagrałem dlatego, że Franek Pieczka, wcześniej obsadzony, zachorował. No to Zaorski, reżyser, zaczął szukać: może Gajos, a może ktoś inny? Aż wreszcie powiedział do mnie: »A co ja będę się dłużej rozglądał - ty to zagrasz«".

Reszta do zakombinowania

Jerzy Turek często podkreślał, że nie czuje się gwiazdą, a od błysku fleszy woli majsterkowanie i wędkowanie. Poza tym w wywiadach unikał tematów prywatnych. Chyba że mówił o planie swojego dnia – wstawał najczęściej wcześnie rano, jechał ze swojego domu w Kobyłce pod Warszawą na zdjęcia i wracał na obiad, by następnie wyruszyć do Teatru Kwadrat, gdzie najczęściej miał próbę albo spektakl.

Cenił sobie spokój, ale żył aktywnie: "W moim wieku najważniejsze jest to, by zdrowie dopisywało. Resztę będę sam kombinował".

W 1977 r. aktor przeżył wraz z żoną Bolesławą ogromną tragedię – umarł trzynastoletni Paweł, syn państwa Turków. "Po tej tragedii stałem się innym człowiekiem" – wyznał wiele lat później, nie wdając się w szczegóły. Kiedy brat bliźniak Pawła, Piotr, został ojcem, wnuczka Ola stała się dla pana Jerzego nie tylko oczkiem w głowie, ale i całym światem.

Maszyneria od podszewki

Na świat Jerzy Turek przyszedł 17 stycznia 1934 r. w Tchórzowej – liczącej dziś stu kilkudziesięciu mieszkańców wsi w województwie mazowieckim. Zapytany przez "Rzeczpospolitą", dlaczego wybrał aktorstwo, odpowiadał enigmatycznie. "Z rozpędu, bo tak wyszło". Z rozpędu więc poszedł do Liceum Technik Teatralnych w Warszawie, w którym, jak wspominał, było mnóstwo znakomitych ludzi związanych z aktorstwem - od pracowników technicznych do znawców literatury dramatycznej.

"Wtedy poznałem tę maszynerię od podszewki. Oglądałem mnóstwo przedstawień. Szkoła teatralna już mi tyle nie dała - tam nauczyłem się głównie warsztatu".

I tak to poszło

Ta szkoła teatralna to ukończona 1958 r. to warszawska PWST, wydział estradowy. Wtedy też Turek zadebiutował na scenie rolą Teodora Rousseau w wystawionej w Teatrze Ziemi Opolskiej w Opolu sztuce "Lato w Nohant" według Jarosława Iwaszkiewicza (w reżyserii Mariana Godlewskiego).

Ale pierwsze próby aktorskie zaliczył jeszcze jako licealista w teatrze amatorskim w FSO na Żeraniu, razem z kolegą, który później został jednym z najpopularniejszych polskich aktorów.

"My się po prostu z Wojtkiem Pokorą w to bawiliśmy" – mówił Krzysztofowi Lubczyńskiemu w książce "Mieszanka firmowa. Rozmowy i szkice literackie", wymieniając m.in. "Młodą Gwardię" Fadiejewa. "Nie wiedzieliśmy wtedy, co dalej ze sobą robić, chcieliśmy iść do wojska, do szkoły oficerskiej, a w końcu wybraliśmy szkołę teatralną razem z Wojtkiem i tak to poszło".

Ogromna cierpliwość Kutza

Jeszcze na studiach Turek pojawił się jako powstaniec wartownik w "Eroice" Andrzeja Munka (1957). To był epizod, młody aktor nie był nawet wymieniony w czołówce, dlatego za jego właściwy debiut należy uznać główną rolę Franka Sochy "Wyskrobka" w wojennym "Krzyżu Walecznych" Kazimierza Kutza, ekranizacji trzech opowiadań Józefa Hena. Film się podobał, tak jak i dramatyczna kreacja Turka, wcielającego się bohaterskiego żołnierza, który wraca do rodzinnej wsi i zastaje zgliszcza.

Po latach aktor nie ukrywał, że był wtedy "całkowicie zielony". "Z niczego nie zdawałem sobie sprawy. Telewizja raczkowała, nie było możliwości oglądania zagranicznych filmów. Atrakcją były specjalne pokazy kreskówek Disneya. Jak poszedłem do Kutza na próbne zdjęcia, to miałem wrażenie, że próbuję sił w innym zawodzie. Nie został mi w pamięci ani jeden dzień zdjęciowy, w takim byłem amoku i strachu. Jedynie pamiętam to, że Kutz miał do mnie ogromną cierpliwość".

Od munduru do munduru

W pierwszej dekadzie swojej kariery Jerzy Turek pojawił się przynajmniej w jedne trzeciej polskich filmów. Przełomowa okazała się nakręcona w 1963 r. wojenna komedia Tadeusza Chmielewskiego "Gdzie jest generał?". Jako fajtłapowaty, ale mający naturę amanta szeregowiec Wacław Orzeszko Turek podbił serca kinomanów w podobnym stopniu jak Elżbieta Czyżewska, której partnerował na ekranie.

Dzięki takim rolom szybko przylgnęła do niego łatka aktora świetnie sprawdzającego się w filmach wojennych. Mundur zakładał między innymi "Kwietniu" (1961) Witolda Lesiewicza, "Ludziach z pociągu" (1961) Kutza, "Paryżu – Warszawie bez wizy" (1967) Hieronima Przybyły, "Legendzie" Chęcińskiego (1970) czy serialach "Podziemny front" (1965), "Powrót doktora von Kniprode" (1065) i "Czterej pancerni i pies" (1970).

"Role wojskowych nie opuszczały mnie przez wiele lat" – przyznawał w rozmowie z "Dziennikiem Polskim". "Nawet śmiano się, że mam trzy mundury w trzech wytwórniach i latam wciąż z jednej do drugiej".

Ach ta "kurka wodna"

W latach 70. Turek zaczął się specjalizować w rolach komediowych, wśród których perełkami byli zaopatrzeniowiec Zygmunt Bączek w "Nie lubię poniedziałku" (1971) Tadeusza Chmielewskiego i milicjant Franio w "Nie ma mocnych" Sylwestra Chęcińskiego (1974).

Szczególnie wielkim powodzeniem cieszyła się jego rola w pierwszym z tych filmów, przedstawiającym jeden dzień z życia kilkanaściorga mieszkańców Warszawy i przyjezdnych. Perypetie były zabawne, między wierszami można było odnaleźć lekką krytykę ówczesnej rzeczywistości, ale film był w gruncie rzeczy miłosnym hołdem dla nie tak przecież dawno odbudowanej stolicy, pełnym zachwytów nad jej najbardziej urokliwymi miejscami. To dziś film kultowy w takim samym stopniu, jak nakręcony w tym samym czasie "Poszukiwany-poszukiwana" Stanisława Barei. No i trudno tego filmu nie kojarzyć ze słynnym "kurka wodna", powtarzanym co chwilę przez Bączka.

Łubu dubu, prezes klubu!

Współpraca Turka z Bareją, zapoczątkowana jeszcze w latach 60. "Kapitanem Sową na tropie", zaowocowała w 1980 r. niezapomnianą rolą Wacława Jarząbka, trenera w klubie sportowym Tęcza z jeszcze bardziej kultowego "Misia".

To właśnie w tamtym filmie lizus Jarząbek wygłosił do szafy niezapomniany panegiryk na cześć swojego prezesa (Stanisław Tym): "Czasem aż oczy bolą patrzeć, jak się przemęcza dla naszego klubu prezes Ochódzki Ryszard, naszego klubu Tęcza. Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje i jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie - to wilki! To mówiłem ja - Jarząbek Wacław, trener drugiej klasy. Niech żyje nam prezes sto lat!". Po chwili dodał": "To jeszcze ja - Jarząbek Wacław, bo w zeszłym tygodniu nie mówiłem, bo byłem chory. Mam zwolnienie. Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu! Niech żyje nam! To śpiewałem ja – Jarząbek".

Jak aktor wspominał, kiedy dostał tę rolę, pomyślał: "Głupi Stasiek, wymyślił jakiegoś idiotę śpiewającego do szafy". Potem stwierdził jednak, że w życiu takich ludzi spotyka się mnóstwo.

Bez drylu i mobilizacji

U Barei pan Jerzy zagrał jeszcze w serialu "Alternatywy 4" – wcielił się w romansującego z sąsiadką księgowego - pantoflarza Tadeusza Kubiaka, męża neurotycznej śpiewaczki. "Wspaniały człowiek i świetny reżyser" – mówił o zmarłym w 1987 r. reżyserze. "Wykończyła go krytyka i cenzura. Dzisiaj »Miś«, »Alternatywy 4« to filmy kultowe, w których wspaniale widać jego zmysł obserwacji, wrażliwość i poczucie humoru".

"Czuliśmy na planie, że tworzymy zupełnie inny świat niż ten otaczający nas dookoła" - dodawał. "Bareja nigdy nie przywiązywał wagi do szczegółów, nie był precyzyjny. Mówił ogólnie: »No już dobra, to nakręćcie. Tylko słuchajcie, to jest wszystko taka głupota«. Ale wcześniej wiedzieliśmy, co grać i jak. Nie krzyczał, co najwyżej jak mu nie wychodziło tak jak chciał, krzywił się: »No, dajcie spokój, bo tu z wami zdrowie stracę. Zróbmy to ujęcie, bo na was już patrzeć nie mogę«.. Nie było drylu i mobilizacji jak u innych reżyserów".

Do postaci Jarząbka aktor powrócił w "Rozmowach kontrolowanych" (1991) Sylwestra Chęcińskiego i "Rysiu" (2007) Stanisława Tyma.

Kiedy kończą się przyjaźnie

Tyma Jerzy Turek poznał drugiej połowie lat sześćdziesiątych, kiedy występował wraz z nim w Kabarecie Owca, założonym przez Jerzego Dobrowolskiego. Kariera piosenkarsko-estradowa go jednak nie interesowała, nie tylko dlatego, że przez własną nierozwagę zdarł sobie gardło na tyle, że musiał przejść dwie operacje. "Od tego czasu mam malutki głosik" - wspominał.

Jak tłumaczył "Rzeczpospolitej", do tego niezbędne jest stworzenie postaci, posiadanie stałego, ciągle poszerzanego repertuaru i nieustanne zabieganie o teksty u autorów. "A ja nie miałem na to czasu. Oddać się tylko estradzie to ciężka i poważna decyzja".

Turek zaprzyjaźnił się zarówno z Tymem, jak i Dobrowolskim, a wśród innych bliskich sobie osób wymieniał jeszcze jedynie Andrzeja Kopiczyńskiego, Jana Kobuszewskiego i Pawła Wawrzeckiego. "Z przyjaźniami aktorskimi to jest tak, że one nawiązują się na czas współpracy w teatrze czy filmie" – mówił w "Mieszance firmowej. Rozmowach i szkicach literackich". "Praca się kończy i kończą się często przyjaźnie".

Film to lipa
Aktorstwo, jak podkreślał, było dla niego jedynie rzemiosłem, które starał się jak najlepiej wykonywać, a nie zawodem misyjnym. Często podkreślał, że nigdy sam nie zabiegał o role – wolał, kiedy propozycje przychodziły z zewnątrz. I wtedy już nie odpuszczał. "Do każdego zadania - i ważnego, i całkiem malutkiego - podchodziłem z jednakową powagą i tak samo intensywnie pracowałem.

To nie film był dla Jerzego Turka najważniejszy. "Film to lipa, tam nawet amator może zagrać, jak jest dobry reżyser" - mówił. "Zagrać 200 przedstawień na scenie tak samo - to jest profesjonalizm".

Po pierwsze nie zepsuć
Właśnie. Wielu aktorów, znanych ze scen teatralnych, często mówi, że rola rozwija się z każdym przedstawieniem, zmienia, ewoluuje, dojrzewa, zaskakuje. Jerzy Turek podchodził do tej materii zupełnie inaczej - wolał perfekcyjnie się przygotować przez premierą, a potem...

"Kiedy jestem go już pewny, to na setnym przedstawieniu gram tak samo jak na premierze. Nie zmieniam, nie kombinuję. Jak się ciągle coś poprawia, to bywa, że z początkowej roli zostają strzępy. A widzowie nie wiedzą, o co chodzi. Staram się być solidny. Lojalny w stosunku do reżysera, autora i kolegów. Zawsze myślę o tym, żeby komuś nie zepsuć i nie cierpię, jak ktoś mi psuje".

Zawód włóczęga
Jerzy Turek był aktorem wielu teatrów, głównie stołecznych, chociaż krótkookresowo występował też teatrach w Opolu i w Elblągu. Brylował na scenach Syreny (1959–1961), Polskiego (1961–1969), Narodowego (1969–1974, 1982–1985) i Rozmaitości (1974–1982), a od 1986 r. do końca swojego życia był związany z Kwadratem. "No cóż, taki to zawód – włóczęga" - tłumaczył w "Dzienniku Polskim".

"Jak przyszedłem do Syreny, to naprawdę miałem strach w oczach, choć pracowało tam wielu moich profesorów ze szkoły" – wspominał w "Rzeczpospolitej" swoje teatralne początki. "A z Dymszą, który mnie lubił, to nawet na ryby jeździłem. Do dziś mam piękną wędkę, którą mi podarował. Ale największą szkołę dostałem w Polskim od tuzów polskiego aktorstwa. Po 15 razy każdemu się przedstawiałem, przemykałem cichutko po korytarzach. Aż powolutku mnie zaakceptowali".

Praca nie na żarty

Pytany, co go najbardziej denerwuje, wskazywał na niezawodowe podejście do pracy: "Nierzetelność, niepunktualność, nienauczony na czas tekst... Nienawidzę »olewania«. Nie toleruję też niesolidności i głupich żartów w czasie przedstawień". Zapewniał przy tym, że ma duże poczucie humoru, także na własny temat. "Ale praca to praca, a żarty to żarty".

"Pokorny i układowy nie jestem" – dodawał. "Nie siedzę cicho, kiedy mam coś do powiedzenia".

Z rozrzewnieniem wspominał swoją teatralną młodość także z innego niż artystyczny powodu. "To były zupełnie niezwykłe czasy – podkreśla w "Dzienniku Polskim". "Kwitło wspaniałe życie towarzyskie w teatrze i poza nim. Jak się nam znudziło popijanie wódeczki w teatralnej garderobie, to szliśmy do SPATiF-u i tam balangowaliśmy do rana. Rozmawiało się o sztuce, a nie o willach i samochodach, jak dziś. A i na to nie ma czasu, bo wszyscy gnają do telewizji, radia, reklamy".

W amoku i zachwycie

Jak mówił, bardzo szybko przekonał się, że jest tzw. aktorem użytecznym. "Czyli takim, co to się zawsze znajdzie w obsadzie". Większość to były epizody, które zresztą bardzo lubiłem grać i dzięki temu mam ich mnóstwo na swoim koncie (...) Dość wcześnie zrozumiałem, że nie mam ani warunków, ani głosu do ciągnięcia głównych ról. Gdy w Teatrze Polskim patrzyłem na wielkie autorytety teatralne, jak Władysław Hańcza czy Tadeusz Kondrat, to wiedziałem, że moje miejsce nie jest wśród nich.

Nie brakowało jednak w teatralnym dorobku Turka ról pierwszoplanowych, zwłaszcza w Teatrze Narodowym pod dyrekcją Adama Hanuszkiewicza. "Hanuszkiewicz lubił ryzykować, więc dzięki temu obsadzał mnie dość niekonwencjonalnie" – wspominał, dodając, że zachwycił się jego wyobraźnią i pomysłami. "A więc harowałem jak wół, w amoku i w zachwycie".

U Hanuszkiewicza zagrał m.in. Józefa K. w inscenizacji "Procesu" Kafki. "I ja się potwornie w tej roli mordowałem, bardzo się nad nią napracowałem, lecz choć była taka jaka była, to gdzieś tamto doświadczenie we mnie zostało i jakoś owocuje do dziś".

Z poradą do listonosza

Wspomniany listonosz ze "Złotopolskich" był ostatnią ważną rolą Jerzego Turka. Wcielał się w niego od 1997 r. przez dwanaście lat, do odcinka nr 1072 zatytułowanego "Tomek porwany". Choroba i śmierć aktora, wraz z wcześniejszą śmiercią Henryka Machalicy to było dla jednego serialu, borykającego się co prawda także z innymi problemami, za dużo – ostatecznie "Złotopolscy" zakończyli swój żywot w roku 2010.

Jak Jerzy Turek tłumaczył w 2005 r. rozmowie z "Rzeczpospolitą", jego bohater był bliski widzom, gdyż sami często przeżywają podobne jak on kłopoty dnia codziennego. Z tego względu nie dziwiło go, że dostawał od wielu z nich, także od listonoszów, listy z prośbami o porady. "Niektórzy szukają pomocy u mnie, nie znajdując jej u prezydenta RP, i mając nadzieję, że może ja dam radę załatwić. Wydaje im się, że pracuję w telewizji, a ona przecież może wszystko...".

Ciekawość i życie

Lubiło się na Jerzego Turka patrzeć. Miał w sobie zawsze taki człowieczy rys, który w połączeniu z charakterystyczną vis comica potrafił dać na ekranie fantastyczny efekt. W ostatnich latach swojego życia aktor grywał jednak dużo rzadziej, nie tylko dlatego, że nie lubił zabiegać o role – miał coraz większe problemy zdrowotne. W 2009 r. doznał udaru mózgu i w ciężkim stanie trafił do szpitala. Zmarł kilka miesięcy później, 14 lutego 2010 r. na białaczkę. Miał 76 lat.

"Jestem z natury optymistą" – mówił wcześniej Krzysztofowi Lubczyńskiemu. "Świat jest trudny, są plusy, są minusy. Ja zebrałem więcej plusów. Widzi pan tę chmurkę, co wyszła? Mam się martwić? Nie, ja widzę, że jest pięknie. Do świata podchodzę zresztą bardziej z ciekawością niż uwielbieniem. Żyję, i to jest najpiękniejszy dar. Trzeba z niego korzystać".

Jerzy Turek został pochowany 22 lutego 2010 r. w rodzinnym grobie na cmentarzu w Kobyłce. Pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Paweł Piotrowicz
onet.film
9 maja 2020
Portrety
Jerzy Turek

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia