Jeśli macie wolny wieczór...

„Premiera, która poszła nie tak" - reż. Janusz Szydłowski - Krakowski Teatr Variete

Krakowski Teatr Variete wprowadził na scenę jedną z najdłużej granych komedii na West Endzie. Spektakl „Premiera, która poszła nie tak" w reżyserii Janusza Szydłowskiego został tak dobrze przygotowany, że nawet jeśli podczas trwania premiery były drobne potknięcia, to jest wysoce prawdopodobne, że nie zostało to zauważone przez publiczność.

Niedawno w Teatrze Variete odbyła się premiera spektaklu „Premiera, która poszła nie tak". Spektakl ten pierwotnie jest autorstwa Henry'ego Lewisa, Jonathana Sayera i Henry'ego Shieldsa z brytyjskiego zespołu teatralnego. Grupa jest głównie rozpoznawana dzięki swoim humorystycznym występom jako fikcyjny zespół teatralny The Cornley Polytechnic Drama Society, którego amatorskie przedstawienia są zakończone fiaskiem. W tym spektaklu, aktorzy próbują zagrać „Morderstwo w dworze Haversham", co z trudem im się jednak udaje. Poszczególne rekwizyty i część scenografii nie współpracuje z ekipą bądź nie działa.

Jedną z pierwszych rzeczy, na którą zwracamy uwagę po wejściu na salę teatralną, jest scenografia. W tym spektaklu została ona wiernie odwzorowana wobec pierwowzoru „The plays that goes wrong", na zasadach licencji Mischief Worldwide LTD. Scenografia została stworzona i dopasowana do lat 20. Zadbano o detale (świeczniki nad kominkiem, kartusz herbowy nad drzwiami, duży stojący zegar z ukrytymi drzwiami, przez które weszła jedna z aktorek, aby zadziwić i rozśmieszyć widzów). Jednak to, co jest najważniejsze przy tworzeniu tego typu spektakli to umiejętność odpowiedniego skonstruowania i dopasowania elementów w taki sposób, aby w określonym momencie spadły bądź uległy zniszczeniu. Ostatecznie runęła cała scenografia, co było momentem kończącym „nieudaną" premierę.

Byłam pod wrażeniem solidnego przygotowania, a przede wszystkim poświęcenia się aktorów do grania w konwencji „teatru w teatrze". Tym istotniejsze jest to, że wyjście do publiczności ze spektaklem, który w zamierzeniu ma się nie udać, jest znacznie trudniejszym zadaniem do wykonania. Można wziąć tutaj pod uwagę, chociażby szczególną rolę i istotność osób odpowiedzialnych za wspomnianą już przeze mnie scenografię, efekty dźwiękowe, odtwarzanie muzyki w odpowiednim momencie (czy raczej celowe zapominanie o niej), a także fryzury i charakteryzację. Te ostatnie mają wiernie odwzorować (albo też i nie) styl minionej epoki, którą w spektaklu były lata 20.

ubiegłego wieku. Stąd też, biorąc pod uwagę wyżej wymienione czynniki, składam ukłony wobec osób odpowiedzialnych za wykonanie techniczne spektaklu. Gratuluję aktorom, którzy nie mieli łatwej roli, wchodząc w już wykreowane postaci, ale którzy sobie świetnie w tych rolach poradzili i co najważniejsze, wciągnęli widza w opowiadaną przez siebie na nowo narrację. Każdy z aktorów nadał swojej postaci charakterystyczny dla fikcyjnego stowarzyszenia Cornley Polytechnic Drama Society zarys i obdarzył ją zapadającą w pamięć osobowością.

Tutaj należy się krótkie wyjaśnienie. Otóż kluczem brytyjskiego zespołu komediowego jest to, że wprowadzone już raz postaci mają swój charakter, który określa ich działania w każdym kolejnym dziele teatralnym. Postaci Chrisa, Roberta, Dennisa, Annie, Sandry, Jonathana, Maxa i Trevora grają w spektaklach, zachowując narzucony im z góry styl. Chris traktuje wyjątkowo poważnie swoje role i denerwują go aktorzy zapominający tekstu, Robert zawsze chce być w centrum zainteresowania, zachowując się nieco głośniej, niż pozostali członkowie zespołu. Dennis to postać, która lubi się mylić, co można było zauważyć podczas tego spektaklu doskonale. Annie na ogół przyjmuje więcej ról w przedstawieniu, Sandra jest kobietą femme fatale, która uwodzi mężczyzn, a Jonathan musi pogodzić się z tym, że często pojawiają się niespodziewane okoliczności, przeszkadzające mu w graniu roli. Max z kolei jest bardzo pozytywną i miłą postacią, która przypada widowni do gustu. Natomiast, Trevor jest dyrektorem technicznym wspomagającym aktorów i zastępującym różne postaci.

Nie sposób nie wspomnieć o licznych, często niebezpiecznych akrobacjach (wykonanie szpagatu Trevora — w tej roli Błażej Stencel, było absolutnym poświęceniem w imię sztuki) i żartach wywołujących u publiczności co chwilę salwy śmiechu. Komediowy Max (Kamil Krupicz) zwracał na siebie ciągle uwagę i był jedną z najprzyjemniejszych postaci. Annie (Katarzyna Galica), wróciła do nas krótko po omdleniu, żeby znokautować przeciwniczkę Sandrę (Barbara Garstka), która nie miała w planach się tak łatwo poddać. Detektyw Chris, (Hubert Podgórski), Robert (Michał Klawiter) i Dennis (Karol Wolski), ostatecznie wyszli ze słownego zapętlenia. To z kolei oszczędziło im delektowanie się kolejnymi łykami benzyny lakowej. Jonathan (Cezary Kołacz), którego aktorzy chcieli uśmiercić, niezręcznie wymykał się wpadkom, jakie działy się na scenie.

Nie będę opisywać poszczególnych wydarzeń, ponieważ sam spektakl jest repliką dzieła oryginalnych twórców, ale muszę wspomnieć, że dobrze przetłumaczony humor to prawdziwa sztuka. Tłumaczenie żartów z obcego języka jest problematyczne, nie tylko ze względu na odmienną kulturę, ale głównie z uwagi na różnice językowe czy słowotwórcze. Stąd też, mój podziw i uznanie, (ale również brak zdziwienia wyborem osoby) w kierunku Krystyny Podleskiej, która podjęła się tego zadania.

Spektakl w niektórych scenach był do przewidzenia, ale w tym był ich cały urok. Jeśli macie wolny wieczór, to koniecznie przygotujcie się na sporą dawkę śmiechu, a jeśli nie macie czasu, to warto go zarezerwować dla tej sztuki. Jest to dość rodzinny spektakl, więc będą się dobrze bawić zarówno dorośli, jak i ich pociechy.

Jagoda Wójcicka
Dziennik Teatralny Kraków
21 lutego 2024

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia